Łukasz Kuczera: Żerowanie na śmierci Nicky'ego Haydena (komentarz)

Materiały prasowe / Michelin / Na zdjęciu: Nicky Hayden
Materiały prasowe / Michelin / Na zdjęciu: Nicky Hayden

Tragiczna śmierć Nicky'ego Haydena pokazała brutalną prawdę XXI wieku i epoki internetu. Nie ma w nim miejsca na sentymenty. Wykorzystując naiwność ludzi, niektórzy próbują zarobić. I to niemałe pieniądze.

W tym artykule dowiesz się o:

Do wypadku Nicky'ego Haydena doszło w zeszłym tygodniu w okolicach włoskiego miasteczka Rimini. Od początku informacje na temat stanu mistrza świata MotoGP z 2006 roku były fatalne. "Stan krytyczny" - te słowa powtarzały się w każdym biuletynie medycznym szpitala z Ceseny. O tym, że nie jest dobrze najlepiej świadczył fakt, że w Stanach Zjednoczonych szybko zorganizowano samolot i do Włoch przylecieli najbliżsi "Kentucky Kida" - matka Rose oraz brat Tommy.

Gdy Hayden ciągle walczył o życie, po internecie rozprzestrzenił się news-wirus, w którym podawano informację o śmierci amerykańskiego motocyklisty. Internauci nie weryfikowali tej wiadomości. Nie sprawdzali jej źródła. Nikt nie pomyślał, że o śmierci Haydena informuje mało poważna strona. Link zaczął żyć swoim życiem, pojawiał się na Facebooku i Twitterze, a z tego miejsca miał już stworzone idealne warunki do rozwoju. Fani, często zatroskani i szukający nowych informacji o stanie zdrowia Haydena, klikali w ciemno. A ktoś liczył pieniądze, bo po kliknięciu okazywało się, że mamy do czynienia głównie z reklamami.

Doszło nawet do tego, że Earl Hayden, ojciec 35-latka, musiał dzwonić do redakcji serwisów motocyklowych i zapewniać, że jego syn ciągle żyje. Senior rodu Haydenów pozostał w Stanach Zjednoczonych, bo ma problemy z sercem i lekarze nie pozwolili mu na odbycie tak długiego lotu samolotem. Tymczasem ojciec Nicky'ego, choć musiał mieć świadomość, że stan jego syna jest ciężki, walczył z internetowymi bzdurami. - Nie wydawaliśmy żadnego komunikatu, że Nicky nie żyje. Nicky nie jest martwy, choć jego życie wisi na włosku - mówił 19 maja.

Niestety, "Kentucky Kid" odszedł z tego świata 22 maja. I po raz kolejny ktoś postanowił zarobić na śmierci Haydena. W sieci momentalnie pojawiło się mnóstwo gadżetów, które mają uczcić pamięć Amerykanina. Koszulki, kubki i inne produkty. Znowu główną rolę odgrywa Facebook, bo ktoś dobrze pokombinował. Wykupił promowanie postów z "gadżetami" Haydena wśród osób, które są zainteresowane MotoGP, motocyklami, wyścigami, itd. W ciągu ostatniej doby kilkanaście razy wyświetliła mi się oferta nabycia koszulki albo kubka z numerem 69, z którym startował Hayden. Ba, nawet na polskim Allegro znalazł się ktoś kto zaczął oferować marnej jakości koszulki z wizerunkiem Amerykanina. Bodajże za 69 zł, promocja.

I po raz kolejny musiała zainterweniować rodzina Haydenów. - Dziękujemy za wsparcie w tym trudnym dla nas czasie. Ze smutkiem informujemy, że w internecie zaczęły się pojawiać fake newsy na temat zbiórki pieniędzy dla naszej rodziny. Ludzie niby sprzedają koszulki, z których dochód będzie nam przekazany. To wszystko jest nielegalne. Wszystkie oficjalne gadżety Nicky'ego są dostępne na jego stronie internetowej. Dopiero myślimy o utworzeniu gadżetów upamiętniających Nicky'ego oraz specjalnym funduszu. Więcej informacji wkrótce - poinformowała w piątek rodzina zmarłego 35-latka.

Ten komunikat nie dotrze jednak do zbyt wielu. Największe zainteresowanie Haydenem pojawiło się i pojawia się świeżo po jego wypadku i śmierci. Ludzie kupią koszulki, nawet nieoryginalne, by się w nich pokazać. Być może opublikują w niej fotkę na Facebooku, być może założą na najbliższy wyścig MotoGP. A że zarobi na tym jakaś osoba prywatna, która nie miała nic wspólnego z amerykańskim motocyklistą? Nieważne, kto by o tym myślał.

Łukasz Kuczera

Komentarze (1)
avatar
Jacek Filipczyk
27.05.2017
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
To nie jest smutna prawda o użytkownikach internetu. To jest smutna prawda o nas w ogóle. Chciwość niejedno ma imię i niejeden kształt. Ale zawsze jest to samo. Więcej, więcej z jak najmniejszy Czytaj całość