Prezes PZPN? Nie dziękuję! - rozmowa ze Zbigniewem Waśkiewiczem, prezesem Polskiego Związku Biathlonu

Profesor, rektor katowickiej AWF, prezes Polskiego Związku Biathlonu, wiceprezes PKOl, trener piłkarski. O tym, jak pogodzić te wszystkie role i jeszcze pograć w piłkę z synem, opowiedział portalowi SportoweFakty.pl, Zbigniew Waśkiewicz. Prezes zdradził nam również jak będzie szukał następcy Tomasza Sikory i zadeklarował, że nie wysadzi Grzegorza Laty z fotela prezesa PZPN.

Wojciech Potocki
Wojciech Potocki
Wojciech Potocki: Pól roku temu wygrał pan po raz drugi z rzędu związkowe wybory. Nie było jednak łatwo. Aż 22 głosy dostał pana rywal. To efekt ubiegłorocznych nieporozumień w zarządzie, czy może słabych wyników naszych biathlonistów w Vancouver? Zbigniew Waśkiewicz: To po prostu normalna walka wyborcza. Wyniki sportowe nie miały tu żadnego znaczenia. Znalazła się grupa, która nie do końca zgadzała się z moją koncepcją prowadzenia związku. Jeden z liderów tej grupy, pan prezes Leszek Stelmach, postanowił, że sam spróbuje zostać prezesem zarządu. Zgromadził pewną grupę zwolenników i stoczyliśmy pojedynek na programy pracy i wizje przyszłości związku. Na szczęście (śmiech) większość opowiedziała się za moim programem. Murem stanęli za panem zawodnicy. To musiało być bardzo przyjemne? - Przyjemne i niezmiernie ważne, bo przecież oni najlepiej wiedzą co się dzieje w związku. Jak się pracuje, kto i jak mocno ich wspiera. Są niestety jeszcze tacy działacze, którzy zapominają po co pracują w związku sportowym. Dla mnie był to pewien dowód wdzięczności za to, co się dla nich zrobiło, jakie stworzono im warunki do treningu. Poparcie zawodników było z jednej strony bardzo sympatyczne, a z drugiej strony to bardzo wiarygodna ocena mojej dotychczasowej pracy. Ucieszył się pan z wiadomości, że Tomek Sikora będzie jednak kontynuował karierę. - Jasne że tak. Bez Tomka polski biathlon byłby trochę jak sierota. On jest w naszym kraju wielkim autorytetem, najważniejszą postacią i osobowością w tym sporcie. Mam więc nadzieję, że dotrwa do Soczi, bo bez niego będzie naprawdę bardzo ciężko.
Waśkiewicz w otoczeniu reprezentantów polski w biathlonie
Tomek twierdzi, że jest to możliwe pod warunkiem, że tegoroczne starty będą satysfakcjonujące. - Myślę, że to nie do końca prawda. Tomek jako dojrzały mężczyzna szuka sobie motywacji do pracy. Musi przecież codziennie rano wstać i pójść na kolejny trening. Jeśli do tego okaże się jeszcze, że nie ma wyników, to będzie mu bardzo ciężko mobilizować się do następnych wyrzeczeń. Z drugiej strony, jeśli przyjdą wyniki, to start w Soczi będzie doskonałym zakończeniem jego pięknej kariery. Jest pan również rektorem katowickiej AWF, gdzie co i rusz ściąga sportowców. Chce pan w Katowicach stworzyć największy ośrodek sportów zimowych? - To jest naszym celem, ale przede wszystkim chcemy pomóc sportowcom. Okazuje się bowiem, że wielu z nich jest, mimo wszystko, pozostawionych samym sobie. Nasza uczelnia daje im szanse na robienie w życiu czegoś sensownego, czegoś co będzie dla nich ważne na przyszłość. Poza tym nie wszyscy mieli dotychczas właściwe warunki do rozwoju kariery sportowej, Muszę też przyznać, że jest to również nasza strategia promocyjna. Nie wydajemy pieniędzy na gazetowe ogłoszenia, bo wolimy inwestować w sportowców (śmiech). Zwraca nam się to podwójnie. Myśli pan, że saneczkarze czy bobsleiści odwdzięczą się teraz lepszymi wynikami? -Mam nadzieję. Dla nich ogromnie ważne jest przekroczenie pewnej bariery technologicznej. Dotychczas przygotowania nie zawsze były takie, jak powinny, sprzęt nie spełniał najwyższych standardów. Sądzę więc, że kiedy będą mieli wszystko zagwarantowane na wysokim poziomie, to powinni osiągać doskonałe wyniki. Na razie pokazali, że są w stanie coś w tych sportach osiągnąć, tyle że ten skok technologiczny zależy od pieniędzy. Jak ich nie ma, to wyniki nie przyjdą. To nie są biegi czy pływanie, gdzie samym "ciałem" można wiele osiągnąć. Saneczkarzom czy bobsleistom potrzebny jest jeszcze sprzęt zaawansowany technicznie. Niektórzy mówią, że prezes Waśkiewicz, to taki dobry ojciec dla sportowców, że nie potrafi pan im odmówić pomocy. Przy tym jest pan również profesorem, rektorem wyższej uczelni, wiceprezesem PKOl, prezesem związku biathlonowego. Znajduje pan jeszcze czas, żeby pograć z synem w piłkę? - Coraz mniej... Ja po prostu mam wokół siebie bardzo oddanych ludzi. Dużo czasu poświęciłem na zbudowanie odpowiednich zespołów współpracowników. Teraz dają sami sobie doskonale radę i czasem mam wrażenie, że prezes, tak naprawdę, nie jest im potrzebny. Nie wiedzą tylko jak mi to powiedzieć (śmiech). Ja wspieram ich myślą, ideą, pomysłem, biorę też udział w negocjacjach i rozmowach. Na co dzień jednak oni sami potrafią wszystko zrealizować. Są bardzo kompetentni i tylko dlatego mogę to wszystko pogodzić. Nie ukrywam jednak, że prywatnego czasu jest coraz mniej.
Prezes Waśkiewicz (z lewej) podpisał umowę z firma Viessmann
Wróćmy do biathlonu. Jaki ma pan pomysł na rozwój tego sportu po erze Tomka Sikory? - To bardzo trudne pytanie. Biathlon nigdy nie był na sportowym topie. To sport raczej elitarny nie tylko u nas, ale na całym świecie. Austriaków jest może z siedmiu i proszę, jak się doskonale prezentują. Po prostu trzeba szukać talentów, inwestować w młodzież. Mamy kilku zdolnych, młodych zawodników i jeszcze lepsze dziewczyny, które pokazują się już w czołówce mistrzostw świata. Ciągle czekam na dobre starty Łukasza Szczurka i myślę, że wreszcie pokaże, co naprawdę potrafi. A następcy Tomka na pewno szybko nie znajdziemy. Tacy sportowcy nie rodzą się co pięć lat czy nawet dziesięć lat. Chodzi o to, by nasi młodzi biathloniści prezentowali poziom, który pozwoli im godnie prezentować się na światowych arenach, osiągać przyzwoite wyniki. To mam umożliwi spokojne czekanie na następcę Tomka Sikory. A czekać możemy bardzo długo. W tym sezonie zrobił pan szkoleniową rewolucję. Dominującą dotychczas szkołę rosyjską zastąpiła norweska. Trenerem reprezentacji został Jon Arne Enevoldsen. Wyciągnął go pan, jak królika z kapelusza. Norweg pracował dotychczas w krajach, które nie należą do czołówki. - Najlepiej na to odpowiadają sami zawodnicy, którzy pracują teraz dłużej i jeszcze ciężej, a mimo to są zadowoleni z tej współpracy. Druga rzecz to osiągnięcia sportowe szkoleniowca. Każdy gdzieś musi zacząć. Przecież Jose Mourinho nie od razu prowadził Real Madryt. Też zaczynał w nieznanym klubiku, a teraz jest wielkim trenerem. Enevoldsen dostał od nas kredyt zaufania i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Na razie wprowadził zupełnie nowy styl pracy i teraz trzeba spokojnie poczekać na efekty. Jednym słowem zaryzykował pan. - Tak zaryzykowałem i na razie mogę tylko powiedzieć, że nasi zawodnicy są wręcz zachwyceni współpracą z norweskim trenerem. A propos Mourinho. Niektórzy mówią, że każda rozmowa musi się i tak skończyć na futbolu. Nie wszyscy wiedzą, że jest pan nie lada fachowcem w tej dziedzinie. Grał pan w GKS Jastrzębie, a potem był asystentem Adama Nawałki w Zagłębiu Lubin. Wierzy pan, że drużyna Franciszka Smudy może odegrać jakąś poważniejszą rolę na Euro 2012? -Oczywiście, że tak. Uważam, że mamy dobrych piłkarzy, ale trzeba mieć jeszcze pomysł na to, jak ich dobrać do drużyny i odpowiednio przygotować, co nie jest takie proste. A to, że można, najlepiej pokazują piłkarze Lecha w meczach pucharowych. Remis z Juventusem czy zwycięstwo z Manchesterem City o czymś świadczą. Jeszcze wierze w tę reprezentacje. Nie myślał pan o tym, żeby zamienić zimowy biathlon na letnią piłkę nożną i powalczyć o fotel prezesa PZPN? - Ha, ha, ha. W życiu mi to do głowy nie przyszło i mam nadzieję... że nie przyjdzie.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×