Nie koncentruję się na gonieniu rywali. Ważne, by dobrze skakać - rozmowa z Adamem Małyszem przeprowadzona w Harrachowie

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Adam Małysz to prawdziwa ikona nie tylko polskich skoków narciarskich. Polak jest praktycznie jedynym skoczkiem, który przez lata utrzymuje się w światowej czołówce. Miewał gorsze sezony, ale nigdy nie zszedł poniżej pewnego minimum. W sezonie 2010/2011 Orzeł z Wisły skacze znów świetnie, często stając na podium Pucharu Świata, tak jak to było po sobotnim konkursie w Harrachowie, po którym rozmawialiśmy z czterokrotnym mistrzem świata, czterokrotnym zdobywcą Pucharu Świata i czterokrotnym medalistą olimpijskim.

W tym artykule dowiesz się o:

Zacznijmy od kibiców, polskich kibiców. Spodziewał się pan ich zobaczyć tylu w Harrachowie, który nie miał przecież szczęścia do pogody w ostatnich latach?

Adam Małysz: Harrachow leży tak blisko Polski, że odkąd ja startuję w Pucharze Świata, zawsze nasi kibice tutaj przyjeżdżali. Fajnie, że Polacy tym razem również nie zawiedli. Czesi dziękowali mi bardzo za dobre skoki w sobotnim konkursie, bo dzięki temu jest szansa, że w niedzielę pod skocznią znów będzie biało-czerwono. Bardzo się cieszę, że polscy kibice nadal za nami jeżdżą. Dziękuję im za to. Naprawdę czułem się w Harrachowie podobnie jak w Zakopanem. To jest dla mnie bardzo ważne. Myślę, że mamy jednych z najlepszych kibiców na świecie.

Miasto Harrachów powinno panu przyznać chyba specjalną nagrodę za przyciąganie polskich kibiców na trybuny?

- (śmiech) Cieszę się, że mogę im w ten sposób pomóc. Im więcej kibiców na skoczni, tym lepiej także dla zawodników. Naprawdę, nie tylko ja, ale i inni skoczkowie podkreślają, że zawody przy pełnych trybunach, przy dziesiątkach tysięcy kibiców, to zupełnie inne skakanie, niż gdy skaczemy dla kilkuset widzów. Cieszę się tym bardziej, że loty w Harrachowie przyciągają kibiców. Loty są kwintesencją naszego zawodu. Z jednej strony jest to balansowanie na cienkiej granicy ryzyka, a z drugiej, są one bardzo przyjemne za zawodników. Lecąc w powietrzu przez te kilka sekund czujemy się jak ptaki. Jest to coś niesamowitego.

Z trzeciego miejsca w sobotnim konkursie w Harrachowie chyba jest pan zadowolony? Uśmiech nie opuszcza pana twarzy...

- Oczywiście, że jestem zadowolony i to nawet bardzo. Po mniej udanych zawodach w Bischofshofen znów stoję na podium. Cieszę się tym bardziej, że sprawiłem radość tylu moim rodakom.

Czy rozważał pan w Harrachowie rezygnację ze skakania w kwalifikacjach? Nawiązuję tym pytaniem do sytuacji z Bischofshofen...

- Owszem, ale to była moja decyzja, żeby skakać. Skocznia mamucia jest innym obiektem. Trzeba skoczyć, obeznać się z nią. Na pewno nie pozwoliłbym sobie na to, by skoczyć na mamucie od razu w konkursie, bez przetarcia w serii treningowej czy nawet kwalifikacjach. Rozmawiałem jednak o tym z Hannu Lepistoe. Dziwię się, że w Polsce taka burza rozpętała się po mojej ostatniej wypowiedzi w Bischofshofen.

Źle zrozumiano pana słowa?

- Powiedziałem tylko, że bardzo wierzę Hannu Lepistoe. Dlatego chodzę na wszystkie treningi i kwalifikacje. Na pewno czasem można byłoby coś odpuścić. Jest jednak zasada, której trzyma się mój trener - nikt nie skacze perfekcyjnie. Każdy zawsze może coś poprawić i dlatego ja chodzę na te wszystkie treningi, by jeszcze coś udoskonalić.

Czy dla skoczków przestawienie się ze skakania na dużej skoczni na mamuta stanowi jakiś problem?

- Jest jedna podstawowa zasada - na mamucie nie wolno skakać inaczej niż na dużej skoczni. Trzeba po prostu skakać tak samo jak na dużej. Wtedy jest dobrze.

Mówił pan kiedyś, że jak jest w formie, to obojętnie czy na średniej, dużej czy na mamuciej skoczni skacze się panu dobrze.

- I rzeczywiście tak jest. Jeśli forma jest stabilna, skocznia nie przeszkadza. Skomplikować życie może natomiast wiatr i na to nie ma wpływu skoczek, będący nawet w wybitnej formie. W Bischofshofen wiatr mi trochę przeszkodził. W Harrachowie warunki były dla mnie trochę łaskawsze. Cieszę się, że moje skoki są stabilne. Dlatego postanowiłem, że tym razem polecę także na konkursy Pucharu Świata do Japonii.

Będzie pan brał udział we wszystkich kolejnych zawodach pucharowych?

- Nie podjęliśmy jeszcze takiej decyzji. Nie wykluczam opcji, że któreś z zawodów odpuszczę. Konkursów jest bardzo dużo. W większości będę startował. Najważniejszy będzie okres przed samymi mistrzostwami świata w Oslo, żeby trochę wyluzować.

Do Japonii jedzie pan walczyć o punkty Pucharu Świata. Czy oznacza to, że myśli pan jeszcze w o zdobyciu piątej Kryształowej Kuli w tym sezonie? Czy może Thomas Morgenstern jest już poza zasięgiem?

- Nie myślę w ogóle o tym. Nie liczę i nie kalkuluję, czy mam jeszcze szanse, czy nie. Teoretycznie szanse są jeszcze na Puchar Świata, bo wszystko się może zdarzyć. W 2007 roku do Jacobsena miałem też 360 punktów straty, a udało się to nadrobić. Nigdy nie mów nigdy. Nie koncentruję się na gonieniu rywali. Ważne, żeby dobrze skakać.

Czyli start w Japonii bardziej służy temu, by być jak najbliżej czołówki Pucharu Świata i wraz z najlepszymi skakać w porównywalnych warunkach na mistrzostwach świata w Oslo?

- Dokładnie taki jest plan. Zresztą, identyczne założenia były przed rokiem na Igrzyskach Olimpijskich w Vancouver.

Jak pan przyjął trzecie miejsce w plebiscycie Przeglądu Sportowego i Telewizji Polskiej na Najlepszych Sportowców Polski 2010 roku?

- Cieszę się, że po raz kolejny zostałem nominowany. Jest mi niezmiernie miło, że tyle głosów zostało na mnie oddanych. Za wszystkie dziękuję kibicom. Wiadomą sprawą jest, że Justyna Kowalczyk i Tomasz Gollob byli praktycznie poza zasięgiem, bo królowali w swoich dyscyplinach sportu w 2010 roku. Moje skoki w zeszłym roku stały się na tyle dobre, że mogłem znów dołączyć do grona najlepszych polskich sportowców w plebiscycie. Bardzo się cieszę z tego. Szkoda tylko, że nie mogę pojawić się nigdy na gali. Dopóki jestem czynnym zawodnikiem, na gali raczej mnie nie będzie, ale kto wie, może kiedyś...

Źródło artykułu:
Komentarze (0)