Nietrudno wskazać pierwszy sukces w dziejach włoskich biegów narciarskich. Był 1962 rok, mistrzostwa świata w Zakopanem, gdy w biegu na 30 kilometrów trzecie miejsce niespodziewanie zajął Giulio De Florian, który przeszedł tym samym do historii tej dyscypliny sportu jako pierwszy medalista pochodzący z Włoch.
Nie będzie jednak wielkiej przesady w stwierdzeniu, że na pierwszy naprawdę wielki sukces reprezentanta Italii przyszło poczekać jeszcze sześć lat, aż do igrzysk w Grenoble. Właśnie tam, również w biegu na 30 kilometrów, sensację sprawił Franco Nones, który niespodziewanie wywalczył złoty medal. W tamtych czasach biegi narciarskie zdominowane były przez Skandynawów, z którymi równorzędną walkę nawiązywali jedynie narciarze radzieccy. Nic więc dziwnego, że sukces Nonesa, przedstawiciela państwa kojarzonego z sukcesami odnoszonymi w narciarstwie alpejskim, a nie klasycznym, był wielkim zaskoczeniem i nie zmieniał niczego fakt, że biegacz ten dwa lata wcześniej był szósty podczas mistrzostw świata w Oslo. Oprócz niego w Grenoble w biegu na 30 kilometrów znów z dobrej strony pokazał się doświadczony De Florian, który zajął piątą pozycję.
Nikogo nie zdziwi więc zapewne fakt, że na fali dobrych rezultatów Nonesa i De Floriana biegi narciarskie szybko zaczęły zyskiwać we Włoszech popularność i w 1971 roku udało się rozegrać pierwszą edycję masowego maratonu na wzór legendarnego szwedzkiego Biegu Wazów. Nowa rywalizacja na dystansie 70 kilometrów otrzymała nazwę Marcialonga, a pierwszym zwycięzcą został Ulrico Kostner, który pokonał swoich rodaków - Nonesa i Franco Manfroia. Bieg szybko zyskał uznanie fanów narciarstwa z całej Europy i już w drugiej edycji na starcie nie zabrakło specjalistów od najdłuższych dystansów z Pauli Siitonenem na czele. W bieżącym roku, dokładnie 27 stycznia, rozegrana została już trzydziesta piąta edycja tego maratonu, w której udział wzięło ponad 5600 narciarzy, w tym sam Ulrico Kostner! 61-letni narciarz będący legendą Marcialongi raz jeszcze stanął na starcie i zajął 282 miejsce. Na starcie nie zabrakło także Franco Nonesa, który wystąpił w specjalnym biegu dla weteranów.
Wróćmy jednak do lat 70-tych, gdy biegi narciarskie we Włoszech powoli zaczęły zyskiwać popularność i znaczenie. Potencjalni następcy Nonesa początkowo spisywali się słabo, jednak już na przełomie dekad z coraz lepszej strony pokazywać się zaczęli Giulio Capitanio, Maurilio De Zolt oraz mistrz Europy juniorów Giorgio Vanzetta. Szczególnie znani mieli stać się dwaj ostatni, choć na pierwsze większe sukcesy przyszło im poczekać aż do mistrzostw świata w Seefeld. Właśnie światowy championat z 1985 roku można uznać za datę przełomową i narodziny nowej narciarskiej potęgi, gdyż wówczas reprezentanci Italii wywalczyli aż trzy medale. Sporym zaskoczeniem była świetna postawa De Zolta, biegacza liczącego wówczas już 35 lat. Narciarz ten rywalizował już od kilku sezonów, jednak nigdy nie notował na swoim koncie większych sukcesów, tymczasem w Seefeld zdobył srebro na dystansie 50 kilometrów i brąz na 30 kilometrów, gdzie uzyskał czas minimalnie lepszy niż Vanzetta. Wspólnie z młodym Marco Albarello (późniejszy mistrz świata na 15 kilometrów z 1987 roku) i nieco zapomnianym dziś Giuseppe Plonerem, wspomniana dwójka zajęła także trzecie miejsce w sztafecie.
O ile Ploner nie osiągnął już więcej poważniejszych sukcesów, o tyle pozostali członkowie sztafety z Seefeld mieli przed sobą piękne kariery i to stwierdzenie dotyczy także weterana De Zolta. Biegacz ten to prawdziwy fenomen, gdyż największe sukcesy zaczął odnosić grubo po trzydziestce. Już dwa lata później, podczas kolejnych mistrzostw świata w Oberstdorfie, 37-letni Włoch wygrał bieg na 50 kilometrów i ani myślał kończyć startów. Na najdłuższym dystansie zdążył jeszcze wywalczyć dwa srebrne medale podczas igrzysk w Calgary i Albertville oraz brąz na MŚ w Val di Fiemme, a swoją karierę ukoronował pierwszym miejscem w sztafecie w Lillehammer, gdy miał już 44 lata! Żaden inny narciarz nie wywalczył olimpijskiego złota w tym wieku. Jak głosi anegdota, De Zolt miał wielce oryginalny sposób treningu - wybierał się na stoki alpejskie ze swoimi dziećmi i podczas gdy te jechały wyciągiem na górę, sam gonił je na nartach pokonując strome wzniesienie w jak najszybszym tempie.
Wspomniany bieg sztafetowy podczas igrzysk w Lillehammer w 1994 roku z udziałem De Zolta przeszedł do historii nie tylko z uwagi na wiekowego Włocha, ale i z powodu niezwykłej dramaturgii. Norweskie igrzyska były prawdziwym świętem sportów zimowych, a kibiców gospodarzy cieszyły sukcesy Bjoerna Daehliego i Thomasa Alsgaarda. Wspaniali biegacze mieli wspólnie z kolegami zdecydowanie zwyciężyć w rywalizacji zespołowej, jednak szyki pokrzyżowali im reprezentanci Italii. Na ostatniej sztafecie Daehlie do końca biegł wraz z Silvio Faunerem i wydawało się, że na finiszu ogra mniej utytułowanego Włocha. Tak się jednak nie stało, Fauner na ostatnich metrach wykrzesał z siebie resztki sił, odparł atak Norwega i zapewnił swojej ojczyźnie pierwsze w historii złoto w sztafecie. Bieg ten przeszedł do historii olimpizmu jako jeden z najwspanialszych i najciekawszych, dzięki czemu do dziś budzi wielkie emocje. Sztafeta w Lillehammer zapoczątkowała rywalizację Włoch i Norwegii w tej konkurencji, której kolejne odsłony mogliśmy oglądać również podczas następnych wielkich imprez.
W 1998 roku na igrzyskach w Nagano Faunerowi ponownie przyszło na ostatniej zmianie zmierzyć swoje siły z Norwegiem, tym razem z Alsgaardem. I znów, jak cztery lata wcześniej, o wszystkich zadecydował finisz, gdzie jednak Włoch okazał się minimalnie wolniejszy. Także w Salt Lake City kwestia złotego medalu rozstrzygnęła się na ostatnich metrach - w USA Alsgaard o 0,3 sekundy wyprzedził Cristiana Zorziego.
Wraz z zakończeniem karier przez Vanzettę, De Zolta, Albarello, czy Gianfranco Polvarę we Włoszech nie nastał kryzys w biegach narciarskich, gdyż błyskawicznie do czołówki dołączyli wspomniani już Fauner i Zorzi oraz Pietro Piller Cottrer, Fabio Maj czy Giorgio Di Centa. Podczas ostatnich igrzysk olimpijskich w Turynie bohaterem narodowym został ten ostatni, który okazał się najlepszy w biegu na 50 kilometrów i nawiązał tym samym do wcześniejszych osiągnięć De Zolta, króla maratońskiego dystansu. Wraz z kolegami z drużyny Di Centa wywalczył także złoto w sztafecie. Obecnie na trasach nie pojawiają się już od kilku lat Fauner i Maj, Zorzi także daleki jest od swojej dawnej formy i choć Di Centa z Pillerem Cottrerem wciąż stanowią ścisłą czołówkę, to jednak powody do obaw mogła budzić dyspozycja ich następców.
Młodsze pokolenie włoskich biegaczy takich jak Fabio Santus czy Thomas Moriggl nie nawiązuje jak na razie walki z weteranami, jednak bieżący sezon przyniósł nadzieję w postaci Valerio Checchiego. Narciarz ten ma już wprawdzie 27 lat, jednak jak dotąd nie notował szczególnie wartościowych rezultatów. Przebudzenie przyszło w Tour de Ski, gdzie Checchi od początku pokazywał się z dobrej strony, a w ostatnią sobotę w Canmore mógł świętować swoje pierwsze zwycięstwo w zawodach Pucharu Świata, gdy okazał się najlepszy na dystansie 15 kilometrów stylem dowolnym. Czas pokaże, czy Valerio będzie godnym następcą swoich wielkich poprzedników. Na razie uczynił ku temu pierwszy krok, teraz pora na następne.
Nie sposób nie wspomnieć także o trójce wspaniałych biegaczek włoskich - Stefanii Belmondo, Manueli Di Centa i Gabrielli Paruzzi. O ile w rywalizacji mężczyzn reprezentanci Italii spisywali się dobrze już w latach 60-tych, o tyle na pierwszy medal kobiecy czekać było trzeba aż do 1991 roku, gdy w Val di Fiemme włoska sztafeta wywalczyła srebro. Już rok później swoje pierwsze indywidualne złoto na igrzyskach w Albertville zdobyła Belmondo, a jej ślady na kolejnych wielkich imprezach szybko poszły także koleżanki z drużyny. Włoska biegaczka za swoje zasługi i medale zdobyte podczas długiej i pięknej kariery otrzymała przywilej zapalenia znicza olimpijskiego w Turynie. Z kolei Manuela Di Centa na tych samych igrzyskach wystąpiła w roli dekorującej najlepszych biegaczy na dystansie 50 kilometrów. Jak się okazało, złoty medal przyszło jej wręczyć ... swojemu młodszemu bratu, który godnie zastąpił ją na trasach biegowych. Również dziś, mimo zakończenia karier przez wspomniane narciarki, w czołówce światowej nie brak Włoszek - wystarczy wspomnieć tu choćby Sabinę Valbusę, czy Ariannę Follis.
Od pamiętnych mistrzostw świata w Seefeld minęły już dwadzieścia trzy lata i właśnie tyle czasu trwa potęga Włoch w narciarstwie biegowym. Dawne gwiazdy od lat już nie startują, lecz kolejne karty zapisują obecnie ich następcy. Czy wspomniany wyżej Valerio Checchi ma szansę stać się jednym z najlepszych? Czas pokaże.