- Miałem dość. Po pierwsze, bardzo dużo od siebie wymagałem. Chciałem poprawiać rezultaty, a odnosiłem wrażenie, że stoję w miejscu. Byłem mistrzem treningów, jeździłem tak dobrze, że występowałem nawet w filmach instruktażowych. Demonstrowałem, jak powinien wyglądać idealny technicznie przejazd. Na zawodach zjadała mnie trema. Może brzmi to dziwnie, ale ja nie lubiłem startować - przyznał w rozmowie z Gazetą Wyborczą. Miałem talent do nart, ale chyba nie miałem odpowiedniej osobowości, charakteru, o to chodziło.
Innym powodem rozstania z nartami była trudna współpraca z Polskim Związkiem Narciarskim. - Bałagan, niekompetencja. Wojenki podjazdowe działaczy. Dużo szumu i gadania, a mało pracy. Zdarzało się, że przylatywałem specjalnie z USA na Puchar Europy do Niemiec. I okazywało się, że nie mogę wystartować, bo PZN... zapomniał mnie zgłosić do zawodów. Jeśli podliczyć takie wpadki, to wychodzi, że straciłem przez to szansę na triumf w klasyfikacji końcowej PE, szanse na punkty i lepszą pozycję Polski w rankingu.
Bachleda, który na stałe mieszka we Francji, teraz zajmuje się muzyką, koncertuje. Za kilka dni ukaże się jego płyta pt. "Time Ruines". O powrocie do Polski nie myśli, nie chce zajmować się polskim narciarstwem. - Chyba szkoda zdrowia i czasu na użeranie się z działaczami. Oni i tak w pierwszej kolejności będą walczyć o stołki. Na razie będę grał i śpiewał. Do Polski przyjadę na koncerty - zapewnił w rozmowie z Gazetą Wyborczą.