Po bandzie: To ludzie, ale też Wilki [FELIETON]

WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Vaclav Milik
WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Vaclav Milik

- Nie da się ukryć, że poczynania krośnian w tzw. martwym sezonie generowały najwięcej emocji. Jednych sobie oni zjednali, innych nieco mniej. Pewnie przybyło wrogów - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Przez jednego z Czytelników zostałem przywołany do porządku i grzecznie pouczony, bym opisując żużlową rzeczywistość w swoim skrzywionym zwierciadle wyszedł poza obszar Wrocławia i skupił się też na innych ośrodkach. Zatem przenoszę się dziś ze ściany zachodniej na wschodnią, by poświęcić słówko beniaminkowi PGE Ekstraligi. Choć dygresji na temat stolicy Dolnego Śląska nie może zabraknąć.

Zapewne wszyscy jesteśmy niezwykle ciekawi, co zaprezentuje w nowym sezonie Wataha Wilków. A mówiąc wprost - czy dokona rzeczy wielkiej i się utrzyma, czy może podzieli los ostrowian. Póki co, krośnianie pokazują, że nie zamierzają być miękiszonem, bo sezon w PGE Ekstralidze to pójście na wojnę, nie zaś niewinna podróż sentymentalna.

ZOBACZ Red Bull rozstał się z zawodnikiem z PGE Ekstraligi. "Nie mam żalu"

A więc krośnianie grają twardo. Mają plan, nie mają skrupułów. Zresztą nie ukrywali, że ich celem było wzmocnienie się kosztem bezpośrednich rywali w walce o utrzymanie. Stąd przelicytowanie Doyle'a i Kasprzaka. Chociaż Jasonowi wyrwało się jakiś czas temu, że po prostu chciałby powalczyć z Wilkami o brakujący tytuł drużynowego mistrza Polski. Zatem jest on z nieco innej gliny niż ci młodzi Australijczycy, widzący jedynie przed oczami banknoty... Czasem tylko wymsknie mu się, że łaskawie może przemyśleć dalszą jazdę w ojczyźnie, o ile miejscowi działacze, cytuję medialne przekazy, wyjmą palce z du*y i zaczną płacić więcej.

U konkurencji, prezes Leśniak przyznał też swego czasu, że gdyby okazał większą determinację, to bardzo możliwe, że Wilkiem zostałby na dokładkę Chris Holder. Wolał jednak obdarzyć zaufaniem Milika. Innymi słowy szef krośnieńskiego klubu wyjaśnił, że z Holdera zrezygnował na etapie podejmowania personalnych decyzji. Po prostu uznał, zapewne ze wspólnikami, że sportowo Milik się przy nim broni. Doceniam szczerość i pewność siebie, bo to konkretna deklaracja, że znalazłyby się i argumenty na drugiego mistrza świata.

Przy okazji. Prezes Leśniak wyznał też, że przed sezonem 2022 to szefowie klubu kazali zredukować wagę Vaszkowi Milikowi, uzależniając od tego przedłużenie z nim kontraktu. Słuszny ruch, chociaż mnie w tej sprawie co innego dziwi - że nie wpadł na to sam zawodnik. Że nie odnalazł w sobie tyle profesjonalizmu, by nieco "schuść". Tym bardziej, że kilka lat wcześniej zależność waga w dół, wyniki w górę mógł najlepiej zaobserwować na... swoim przykładzie.

Mianowicie po sezonie 2015 Milik zrzucił 10 kilogramów i m.in. tego efektem była poprawa średniej biegopunktowej z 1,230 (2015 - 43. miejsce w rankingu PGE Ekstraligi) na 1,987 (2016 - 14. miejsce). To awans o bez mała 30 miejsc, a to pół ligi przecież. Piszę to z pewnym żalem, bo nie sposób nie darzyć Milika sympatią i nie sposób mu nie kibicować. Szkoda, że nie poszedł na sam szczyt, tylko odbił się od sufitu zawieszonego niżej. Żużel potrzebuje czeskich Milików w ścisłej światowej czołówce. W Krośnie jednak w tego trzydziestolatka wierzą, a ja wciąż trzymam za niego kciuki.

Tymczasem ostatnie dni przyniosły szokującą informację o zmianie barw klubowych z lubelskich na krośnieńskie przez podprowadzającą stojącą pod taśmą. Podobno w sieci zawrzało, a zdania kibiców są podzielone... Nie znam szczegółów sprawy, której nie zgłębiałem, nie sądzę jednak, by za tym transferem również stała twarda i bezkompromisowa postawa szefów Wilków.

Nie da się jednak ukryć, że poczynania krośnian w tzw. martwym sezonie generowały najwięcej emocji. Jednych sobie oni zjednali, innych nieco mniej. Pewnie przybyło wrogów. Dlatego odnoszę wrażenie, że startują z nieco innej pozycji niż Arged Malesa przed rokiem czy nawet Speed Car Motor przed czterema laty. Co prawda lublinianie przejęli wówczas Grigorija Łagutę w gęstej atmosferze, niemniej jako klub nie uchodzili jeszcze za mocarstwo. Byli fajnym beniaminkiem, który miał prawo zlecieć z hukiem, a tu proszę - ten Miesiąc taki waleczny, odkrycie ligi, i ten Trofimow taki odważny. Fajne chłopaki, których Polska polubiła. Dopiero wyostrzenie ambicji, późniejsze wzmocnienia i proweniencja mecenasów sprawiły, że wielu przestało ich darzyć sympatią, by zacząć dostrzegać w Motorze rywala. A nawet mu czegoś zazdrościć.

To w sporcie normalne, sam często podaję przykład Betard Sparty za kadencji Piotra Barona, gdy ambicją drużyny było przede wszystkim utrzymanie - Jesperem Monbergiem, Peterem Ljungiem, Adamem Shieldsem, Zbigniewem Sucheckim. Zespół był w kraju bardzo lubiany, bo z reguły dawał na wyjazdach niezłe widowiska, jednak niewiele brał w zamian. A na pewno nie duże ligowe punkty. Gdy jednak powrócił do królewskich planów podboju świata i zaczął wygrywać, odbiór społeczny uległ zmianie.

Kilka dni temu Tomek Janiszewski przypomniał na tych łamach historię meczu Betard Sparta - PGE Marma z 2013 roku. Pamiętam to spotkanie świetnie, bo w przypadku obu ekip gra szła o punkt bonusowy na wagę utrzymania. I rzeszowianie byli już blisko osiągnięcia celu, gdy nagle, w ostatnim wyścigu, Troy Batchelor brutalnie zaatakował Nickiego Pedersena, a ten spadł na koniec stawki. Duńczyk zaczął machać w kierunku wieżyczki sędziego, lecz za Rzeszów umierać nie chciał. Tzn. utrzymał się na motocyklu. Nie upadł. I dobrze! Otóż z pozycji trybun najprościej jest powiedzieć - mógł upaść...

A to przecież żużel i nigdy nie wiadomo, czy podjęcie takiej decyzji w ułamku sekundy nie skończy się najgorszym. To sędzia mógł wtedy podjąć odważną, lecz słuszną decyzję i wykluczyć Batchelora mimo braku karambolu i kontynuacji wyścigu przez wszystkich uczestników. Nie wziął jednak na siebie tej odpowiedzialności. I spadli rzeszowianie, a nie wrocławianie. Dlatego tamten bezpardonowy atak Australijczyka uznaję za jeden z najważniejszych w historii WTS-u. Bez niego doszłoby do degradacji.

Nawet sprawdziłem, kim był ten arbiter. Zawody prowadził Marek Wojaczek.

Wtedy o szczęściu jednych i dramacie drugich decydował detal. Jak będzie wyglądała walka o utrzymanie w tym sezonie? Wielu z nas zachodzi w głowę. A pewne jest co innego - że jeśli krośnianie się utrzymają, a później jeszcze w PGE Ekstralidze zakorzenią, będzie to mistrzostwem świata klubu z tego niewielkiego miasta.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Kilka razy uciekł śmierci. Z rywalami sobie radził, z depresją nie miał szans
Rafał Dobrucki uchyla furtkę. Ci zawodnicy mogą liczyć na dodatkowe powołanie do reprezentacji

Źródło artykułu: WP SportoweFakty