Są takie mecze, które na długo zapadły kibicom w pamięci. Część z nich ze względu na niesamowite akcje zawodników czy zwroty akcji, a część z powodu tragicznych wydarzeń. Tak było w przypadku spotkania Włókniarza Częstochowa ze Stalą Toruń, które pierwotnie miało odbyć się 25 lipca 1976 roku. Początkowo planowano zresztą, że pierwszy mecz odbędzie się w Częstochowie, a rewanż w Toruniu, ale z powodu przedłużającego się remontu toru Włókniarza, postanowiono zamienić gospodarzy.
Tragiczna śmierć na torze
Gdy taką decyzję podejmowano, nikt nie mógł przypuszczać, że dojdzie do takich tragedii. Pierwsza próba rozegrania meczu w Częstochowie zakończyła się śmiercią Kazimierza Araszewicza. 21-latek karierę rozpoczął zaledwie dwa lata wcześniej. Słynął z odważnej jazdy, nawet pod samą bandą. Toruńska publiczność go kochała za skuteczne ataki.
W Częstochowie miał jednak ogromnego pecha. W piątym biegu dnia na tor wyjechali Andrzej Jurczyński, Marek Nabiałek oraz Jan Ząbik i Kazimierz Araszewicz. Od startu prowadził Jurczyński, a za nim torunianie odpierali ataki Nabiałka. Na pierwszym łuku trzeciego okrążenia doszło do koszmarnego wypadku.
ZOBACZ WIDEO: Magazyn PGE Ekstraligi. Gośćmi: Jensen, Krużyński, Cegielski i Szymański
"Junior Stali zbyt mocno wykontrował motocykl. Postawiło go w poprzek toru. W tym momencie na nic zdało się doświadczenie Ząbika, który nie miał szans ominąć klubowego kolegi. Chwilę później na koziołkujących zawodników wpadł rozpędzony Nabiałek. Wypadek wyglądał makabrycznie. O ile jednak Ząbik z Nabiałkiem dawali od początku znaki życia, o tyle Araszewicz leżał w bezruchu na torze" - czytamy na stronie speedway.hg.pl.
Toruński dziennikarz Andrzej Szmak w relacji z meczu pisał, że po tym wypadku rozegrano jeszcze dwa wyścigi. Podczas siódmego biegu na wieżyczkę dotarła informacja o śmierci toruńskiego żużlowca, który został zabrany do szpitala. Pojawiły się też doniesienia, że gospodarze za wszelką cenę chcieli zakończyć ten mecz po ósmym biegu, a wtedy zaliczono by wyniki meczu. Włókniarz prowadził 29:13. Tak się jednak nie stało.
21-letni żużlowiec najprawdopodobniej zmarł już na torze. Przyczyną był wylew krwi do mózgu. Ząbik wspominał, że poczuł dwa ostatnie uderzenia tętna na przegubie klubowego kolegi. Następnie na ustach Araszewicza pojawiła się krew, która spływała też z uszy. Ząbik chciał zamknąć oczy koledze, ale uczynił to lekarz. Widok był dramatyczny.
Podrobił podpis mamy
Araszewicz do szkółki żużlowej trafił za namową Janusza Plewińskiego i Eugeniusza Miastkowskiego. Ten drugi był jego kuzynem. Podrobił podpis mamy, która nie chciała dać zgody na żużlowe treningi. Jakby przeczuwała, że może wydarzyć się tragedia. Wszak żużel w tamtych czasach był bardzo niebezpiecznym sportem. Nie było takich zabezpieczeń jak teraz.
Później mama była największym kibicem syna. Ten na początku swojej żużlowej drogi często upadał, ale w końcu dopiął swego. Zdał licencję i przebijał się do składu toruńskiej drużyny. Mimo młodego wieku był jednym z czołowych zawodników. Rodzinną sielankę przerwała jednak tragedia.
- Było to dwa tygodnie po moim ślubie. O wypadku usłyszeliśmy przez radio o 23:20. Chciałem przekazać tę smutną wieść mamie, ale ona już wiedziała. To była dla nas wielka tragedia. Kazik zawsze pozostanie w naszych sercach - wspominał po latach brat zmarłego żużlowca, Zbigniew.
Dramatyczny epilog
To jednak nie wszystkie tragiczne wydarzenia związane z meczem Włókniarza ze Stalą. Powtórka tego spotkania wyznaczona została na 24 sierpnia. Na trybunach już byli kibice, ale w parkingu ciągle brakowało czterech zawodników klubu z Torunia: Eugeniusza Miastkowskiego, Mariana Więckowskiego, Jana Moskowicza i Jerzego Kniazia. Jak się później okazało, kilkanaście kilometrów od Piotrkowa Trybunalskiego doszło do groźnego wypadku.
Kierowana przez Kniazia Dacia zderzyła się czołowo ze Starem, który wyprzedzał inną ciężarówkę. W wyniku zderzenia Moskwicz miał złamany kręgosłup, Więckowski zwichnięty staw biodrowy, Kniaź złamane żebra i miednicę. Bez szwanku z wypadku wyszedł Miastkowski.
Tak po latach wspominał to wydarzenie w książce Daniela Ludwińskiego "Od dirt-tracka do Motoareny. Opowieść o toruńskim żużlu": - W drodze na mecze zawsze lubiłem spać, więc i teraz przysypiałem. Nagle usłyszałem tylko krzyk Kniazia: "Co on robi?". Patrzę, a tu z naprzeciwka jedzie na nas wielki pojazd. Wyprzedzał, zjechał na drugi pas, i poszły mu hamulce. Jechał prosto na nas. Widząc, co się dzieje, schowałem się tylko pod siedzenie. Pierwsze uderzenie poszło na przód i na Jurka. Ten wóz pchał nas ze 30 metrów. Już po tym wszystkim, gdy wszystko stanęło, wokół była tylko kupa kurzu - mówił.
- We trzech wysiedliśmy, a Jurka wyciągano, bo był zakleszczony w aucie. Karetki w końcu pozabierały kolegów, a ja siedziałem w rowie i czekałem. Nagle podjechał samochodem jakiś gościu i pytał, co się stało. Ja mu powiedziałem, że chyba widać, a on na to zaczął dopytywać, gdzie są koledzy. Powiedział, że jest księdzem i chce im dać ostatnie namaszczenie. Nie wierzył, że wszyscy przeżyli taki wypadek - dodał.
Ów ksiądz był z Torunia i poinformował klub w Częstochowie o wypadku. Mecz został odwołany. Torunianie w obawie przed kolejną podróżą do Częstochowy poprosili żużlowe władze o to, by przyznano Włókniarzowi walkower. I tak też się stało.
Czytaj także:
Budując własny stadion kupił monopol na speedway
Ten pomysł może załamać kluby PGE Ekstraligi. Utrzymanie jeszcze trudniejsze?