Przypomnijmy, że władze żużlowego Grand Prix były bezlitosne dla Polaków. Stałej dzikiej karty na sezon 2025 nie dostał żaden z naszych reprezentantów. Otrzymali je natomiast: Mikkel Michelsen, Kai Huckenbeck, Jan Kvech i Jason Doyle. Sporo kontrowersji wzbudziły zwłaszcza nominacje dla Niemca i Czecha, których przyznanie było tłumaczone tzw. kluczem geograficznym. Pod względem sportowym obu kandydatur nie da się jednak obronić.
Od czasu ogłoszenia nominacji do dzikich kart stosunki pomiędzy Polskim Związkiem Motorowym a promotorem cyklu są bardzo napięte. Szef związku Michał Sikora już dawno zapowiedział zdecydowane kroki. Początkowo sporo mówiło się o wprowadzeniu w PGE Ekstralidze limitu jednego zawodnika z cyklu Grand Prix w każdym klubie. Później nawet o wycofaniu się z organizacji Grand Prix na PGE Narodowym w Warszawie, a także w innych polskich miastach. Oficjalny list w tej sprawie miał trafić już do władz cyklu. Dodajmy, że taki ruch byłby szczególnie dotkliwy dla promotora, bo nie jest żadną tajemnicą, że to Polacy płacą najwięcej za licencje. Bez nich cykl od strony ekonomicznej nie ma racji bytu.
Całe zamieszanie doprowadziło również do odejścia z amerykańskiego Warner Bros Discovery Sports Jana Konikiewicza (prywatnie to mąż dziennikarki TVN Marceliny Rutkowskiej), który pracował dla promotora cyklu od 2021 roku, pełniąc funkcję dyrektora sportowego cyklu Grand Prix. Polak od początku nie zgadzał się z wyborami w sprawie dzikich kart. Jego relacje z władzami firmy dalekie były od idealnych już od dłuższego czasu. Teraz w wywiadzie dla WP SportoweFakty opowiada o szczegółach zakończenia czteroletniej współpracy.
ZOBACZ WIDEO: Miał jasną deklarację od Krzysztofa Mrozka. "Takimi zapewnieniami byłem karmiony"
Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: Dlaczego doszło do zakończenia pana współpracy z Warner Bros Discovery Sports? Kto podjął w tym przypadku decyzję: pan czy promotor Grand Prix?
Jan Konikiewicz, Warner Bros Discoery Sports: Moja umowa obowiązuje do końca roku i po prostu nie zostanie przedłużona. Tyle mogę powiedzieć. Spodziewałem się takiego obrotu spraw, bo od dłuższego czasu sygnalizowałem, że w 2025 już w tym projekcie raczej mnie nie będzie. Po Grand Prix w Toruniu podziękowałem wielu zawodnikom, działaczom i najbliższym współpracownikom za minione lata. Do końca roku jeszcze muszę zrobić parę rzeczy i zamykam ten rozdział.
Nie odpowiedział pan jednak na pytanie. Zapytam zatem konkretnie: czy odchodzi pan ze względu na awanturę, do której doszło po ogłoszeniu dzikich kart na przyszłoroczne Grand Prix?
Nie mogę i nie będę wchodzić w szczegóły, ale trudno to nazwać kłótnią, a tym bardziej awanturą. Mogę jedynie powiedzieć, że osobiście kompletnie nie zgadzam się z tym jak potraktowano wiele osób, ale to tylko moja opinia, bez większego znaczenia. Nie dziwię się decyzji organizacji do spółki z Armando Castagną, bo moja wizja i postawa są po prostu niezgodne ze ścieżką, którą chcą wspólnie dalej podążać. Myślimy w inny sposób, nie było już przestrzeni do porozumienia o kontynuacji współpracy. Jeśli jesteś gdzieś niechciany, to znak, że trzeba iść dalej. Życzę im wszystkiego dobrego i by dalej dokonywali rozwoju żużla na skalę światową. Kilku rzeczy na pewno mi będzie brakowało, ale też z paru względów odczuwam ulgę.
Z jakich powodów odczuwa pan ulgę?
Wylało się sporo pretensji i hejtu za te dzikie karty, ja nie mogłem tego za bardzo komentować. To nie pierwsza taka sytuacja w ostatnich latach, ale nigdy nie dostałem tyle błota jak teraz. Moja skrzynka mailowa, telefon, messengery po prostu eksplodowały i wiele dni zajęło odgrzebanie się z tego. Pretensje, wyzwiska, żale, uwagi słuszne i niesłuszne, obelgi, wycieczki personalne.
Kto wysyłał panu takie wiadomości?
To były wiadomości ze środowiska, od kibiców, od anonimów, ale też ważnych ludzi czy też z bezpośredniego otoczenia zawodników. Nie robiłbym z tego jednak sensacji, bo doświadczałem tego w każdej "kryzysowej" sytuacji komunikacyjnej. Cały ten bałagan za każdym razem musiałem ogarnąć po swojemu.
Poza tym dla wielu osób z dnia na dzień stałem się bezużyteczny, przestali ze mną rozmawiać, bo nie mogę im w niczym już pomóc, niczego załatwić. Nie odbieram tego personalnie, bo rozumiem, jak działa ten świat, ale to solidna weryfikacja ludzkich intencji, również potrzebna w życiu od czasu do czasu. Mimo wszystko znikam z podniesioną głową, bo zrobiłem wszystko, co mogłem, w tych uwarunkowaniach i okolicznościach.
Co sądzi pan zatem o pominięciu Polaków przy nominacjach do dzikich kart?
Miałem swoje propozycje i ich uzasadnienie, ale widocznie moja argumentacja była niewystarczająca. Podjęto inne decyzje. W sumie wszyscy byli jednomyślni, więc to raczej moja logika odstawała od reszty. Według mnie w mistrzostwach świata powinni startować najlepsi zawodnicy świata i jeśli są ku temu narzędzia, to należy ich użyć zgodnie z przeznaczeniem. FIM zajmuje się rozwojem sportów motocyklowych i ponosi odpowiedzialność za sytuację poszczególnych dyscyplin na świecie. Promotor ma cele i zadania bardziej komercyjne, promocyjne, a nie stricte sportowe. Taka współpraca wymaga rzetelnej dyskusji na argumenty pomiędzy ludźmi, którzy mają pełną wiedzę, by podejmować rozsądne decyzje. I w takim gronie międzynarodowych ekspertów podjęto takie, które widocznie są najlepsze. A co ja o tym myślę? Nie ma to już większego znaczenia.
Czy nie jest tak, że pana odejście z Warner Bros Discovery Sports wisiało w powietrzu od dawna? W ubiegłym roku podczas Grand Prix w Vojens, kiedy zdyskwalifikowano Bartosza Zmarzlika za nieregulaminowy kombinezon, miało dojść do szarpaniny z udziałem pana i Phila Morrisa. Jak to wydarzenie wpłynęło na pana pozycję w Warner Bros Discovery Sports?
Sprawa między Philem, a mną została wyjaśniona i nie ma już co tego wywlekać. Rzeczywiście, doszło tam do pewnego incydentu, ale już zostawmy to, wszystko między nami było i jest ok. Jeśli chodzi o nasze relacje, to myślę, że wyszło to nawet na dobre, bo każdy pokazał charakter. Tylko Phil i ja wiemy o co dokładnie poszło w tej historii. Morris to ambitny gość. Ma w sobie dużo poświęcenia dla sportu, duże ego, no ale bez tego i bez charyzmy, nie da się dobrze sprawować jego funkcji. Nie jest w łatwej roli, działa pod wielką presją i robi to dobrze. On chciałby, żeby Grand Prix było numer jeden na świecie. Obserwuje świat sportu, szuka innowacji, ciężko pracuje. Po tylu latach działania ciągle mu się chce i oby tak było dalej, trzymam kciuki żeby nie stracił nigdy determinacji.
Wróćmy do tematu dzikich kart. Reakcja Polskiego Związku Motorowego była zdecydowana. Co sądzi pan o groźbie wprowadzenia limitu zawodników Grand Prix w klubach PGE Ekstraligi czy też o wycofaniu się z organizacji rundy na PGE Narodowym w Warszawie?
Wycofanie się z Grand Prix na PGE Narodowym, jeden zawodnik z GP w każdym klubie to trochę wylewanie dziecka z kąpielą. Z drugiej strony trzeba czasem zrobić coś prowokacyjnego, żeby coś zmienić. Ta groźba nie jest celem samym w sobie, ale narzędziem do zwrócenia uwagi. Rozumiem, skąd bierze się ta frustracja, to raczej efekt kumulacji paru spraw, a nie nagły wybuch. Wysłany przez PZM list nie przeszedł bez echa, więc cel już został pośrednio osiągnięty. Rozumiem, o co w tym chodzi i umiem wyobrazić sobie jak się to zakończy, ale nie jestem zaangażowany w tę sprawę.
Jak funkcjonowało się panu jako Polakowi w takiej organizacji jak Warner Bros Discovery Sports? Do tarć z Polskim Związkiem Motorowym dochodziło przecież stosunkowo często.
W ostatnich latach byłem łącznikiem pomiędzy Polską, a resztą świata. Starałem się zbudować relacje z najważniejszymi postaciami po obu stronach barykady. Głównie chodziło o obniżanie poziomu napięć i nerwów. Myślę, że niewiele osób w tym środowisku miało dobre relacje na wysokim szczeblu w tylu ważnych miejscach, ja w tym roku poczułem się już bardzo pewnie.
Faktem jest jednak, że przez lata wiele razy odbierałem sygnały z FIM, że nie mogę patrzeć na sprawy przez "polski pryzmat", czego nie robiłem. Z kolei ze środowiska PZM były uwagi, że nie wspieram polskich spraw wystarczająco, a żarty o zdradzie i przejściu na "ciemną stronę mocy" były na porządku dziennym. W efekcie nikt nie ufał mi do końca, ale też trochę o to mi chodziło. Nie chciałem być podczepiany pod którąkolwiek z opcji i nikt nie mógł mi zarzucać, że jestem stronniczy, bo po prostu nie jestem. Finalnie, w Warner Bros Discovery Sports działałem na swoich zasadach, zgodnie ze sobą, a nie w jednym określonym nurcie. Do pewnego momentu było w porządku. Później koncepcje się rozjechały, jak to w życiu. Mój cel dla światowego żużla wyznaczyłem sobie jakieś osiem lat temu, ale nie osiągnąłem go i już nie osiągnę. Szkoda, ale warto było spróbować.