Tak wielu znakomitych i utytułowanych żużlowców nie startowało nigdy jednocześnie w żadnej innej dekadzie lat, nigdy przedtem, ani nigdy potem. Ciekawe pytanie: dlaczego właśnie w tym czasie i w tym miejscu – w Polsce?
Być może przedstawienie małego rysu historycznego da nam odpowiedź – obraz determinacji sportowo uzdolnionej młodzieży tamtych lat, aby robić wszystko: „citius, altius, fortis” (motto olimpizmu), czyli szybciej, wyżej, dalej – czy raczej mocniej. Otóż rok 1968 (w przeciwieństwie do ogólnie pojętego sportu) nie był pomyślny dla stanu spraw wewnętrznych, jak i dla polskiej polityki międzynarodowej, dla ogólnego wizerunku Polski w świecie. Chodzi o obiektywny odbiór tego świata normalnego – demokratycznego, jakże wówczas dla naszej ojczyzny dalekiego, coraz bardziej niestety odległego. Wybitni synowie tej ziemi opuszczali kraj swego dzieciństwa, choćby Czesław Miłosz – poeta, Leszek Kołakowski – wielki filozof i jeszcze wielu innych, wcale nie mniej znanych i uznanych. Innym nie chciało się wracać: Jerzy Giedroyć, Zbigniew Herbert, Witold Gombrowicz, Józef Mackiewicz. Działo się to w odpowiedzi na okrywające kraj złą sławą reakcje władz na „wydarzenia marcowe” – zryw studencki awangardowej („bananowej”) patriotycznej młodzieży, a ściślej ich finał z hańbiącymi aktami terroru, masowymi aresztowaniami, a w końcu w tysiące idącą banicją obywateli pochodzenia żydowskiego, dokonaną przez Mieczysława Moczara – szefa resortu MSW – rękami naiwnego, zagubionego w całej sytuacji „Towarzysza Wiesława” – Władysława Gomułki – I Sekretarza PZPR, którego kres autorytarnego panowania nadchodził niechybnie wielkimi krokami. Napuszczano wtedy „prostych ludzi” (aktyw robotniczy partii – tępych osiłków) na studentów, powołano ORMO. W tym samym roku Polska splamiła się jeszcze udziałem w interwencji wojsk Układu Warszawskiego w zbuntowanej Czechosłowacji. Drogami południowej Polski szły nocą czołgi długimi kolumnami, a w lasach nadleśnictw śląskich stacjonowały jednostki Armii Czerwonej (jak fajnie się z nimi handlowało – Machnią, tawariszcz! – rozlegające się często w lesie choćby pod rybnickim Wielopolem, przy Rudzie, nieopodal stadionu. W cenie były papierosy i wóda, dzieci w zamian nie gardziły mosiężnym guzikiem, klamrą od pasa, pustą łuską, a oprócz tego kolorowym wizerunkiem Lenina, czerwoną gwiazdą z muterką (te łacniejsze były na zicherka), a zdaniem starszych mieszkańców tych okolic, oprócz benzyny i ropy „za pół darmo”, do zdobycia były nawet, choć po wygórowanej cenie – ruskie „kałachy” – KBKAK i całe magazynki naboi do nich). Ci smutni i pogubieni młodzieńcy spod znaku sierpa i młota często powtarzali, że zostali wprost wyrwani, wywleczeni – jak stali – bladym świtem spod domu bądź Kołchozu na Białorusi, Litwie czy Ukrainie – nie wiedzieli po co, na co, komu?. Co by nie powiedzieć, Czesi mieli za co nie lubić także Polaków od roku 1968 – taka prawda!. Po panowaniu Gomułki (z krwią robotników Wybrzeża na rękach – Grudzień 1970) przyszedł Edward Gierek, a wraz z nim propaganda sukcesu. Dla sportu była to nadal zadziwiająco sprzyjająca aura.
Sport w 1968 roku miał się dobrze, a nawet lepiej niż dobrze, co pewnie wynikało z przemyślanej strategii władz (mydlenie oczu pozorami wielkości), ale po części także z inteligencji ówczesnej młodzieży, świadomej, iż wysoki wyczyn sportowy jest najlepszą przepustką – paszportem w tak zwany szeroki świat, czego nie dawała w podobnym wymiarze ani nauka, ani praca. No, chyba że było się aktywistą w strukturach partyjnych, wtedy przez układy i znajomości otwierały się perspektywy. To pewnie jest wytłumaczenie wielkich sukcesów sportowych reprezentantów CCCP, czyli Związku Sowieckiego (tam nawet zsyłaniem na Sybir grożono za wynik gorszy od oczekiwanego na światowej imprezie, choć to brzmi nieprawdopodobnie), ale także wypaczoną sportowo (powszechność metod niedozwolonego dopingu) NRD (tzw. Niemiecka Republika Demokratyczna, czyli sowiecka kolonia w Niemczech Wschodnich), Bułgarię, Jugosławię, Rumunię, Węgry czy wreszcie Kubę. Polacy też „poczuli bluesa”. I stanowili autentyczną sportową potęgę, o czym świadczy owe zaszczytne 11 miejsce w medalowej punktacji Olimpiady w Meksyku – 1968 rok.
W sporcie z Polakami naprawdę się liczono i oddawano im należny pokłon. Także w – co prawda nie olimpijskim, ale bardzo popularnym – żużlu. To pokazują wyniki: Edward Jancarz – trzeci żużlowiec na finale światowym IMŚ w Goeteborgu, Paweł Waloszek – piąty na tym samym turnieju, Andrzej Wyglenda i Antoni Woryna – rzadko przegrywający w międzynarodowym towarzystwie, a jednocześnie utytułowani już wielokrotnie wcześniej w konfrontacjach „u szczytu”, choćby w DMŚ, gdzie za ich sprawą w pył się zamieniały mity światowych tuzów.
Joachim Maj – żużlowa gwiazda lat 60
Nadal w wielkiej formie byli Joachim Maj i Andrzej Pogorzelski, co zęby swoje zjedli na twardym i gorzkim polskim żużlu, w zamian dostając figę z makiem – znikome profity materialne. Chima Maj przepięknie punktował w lidze, w cyklu Pucharu PZMot, z udziałem czterech najlepszych klubów poprzedniego sezonu, oraz we wstępnych eliminacjach IMŚ. W półfinale kontynentalnym w Rybniku Maj był drugi za Woryną z tą samą ilością punktów – 13, podobnie jak w pierwszej eliminacji, gdzie na podium przedzielił dwóch Rosjan. Niestety w finale kont w Ufie (tam dwóch Rosjan przedzielił Paweł Waloszek), z dziesiątką nie do końca dogadanych Polaków, Maj odpadł. Jego niechlubnym śladem tego dnia poszli także Andrzej Wyglenda, Zygmunt Pytko i Jan Mucha, natomiast Jerzy Padewski, po przegranej w dodatkowym wyścigu z utytułowanym Plechanowem i Pociejkowiczem (wszyscy trzej po 8 pkt.), do wrocławskiego finału europejskiego pod koniec sierpnia pojechał jako rezerwowy, obok piątki zasłużenie awansujących Polaków (Paweł Waloszek, Edward Jancarz, Antoni Woryna, Jerzy Trzeszkowski, Konstanty Pociejkowicz) i trójki Rosjan. Andrzej Pogorzelski – drugi żużlowiec polskiej ligi, nie wystąpił tym razem w eliminacjach MŚ, bo został odsunięty od kadry za słaby występ w zeszłorocznym finale DMŚ w Malmoe (oskarżony niemal o sabotaż, bo ośmielił się nie zdobyć punktu – cóż za odwaga! – dziś żaden problem). Aczkolwiek szkoda, że zastosowano radziecki system motywacyjny, bo Pogorzelski w wybornej był wówczas formie, co potwierdził także podczas wrześniowego finału IMP w Rybniku, gdzie na trudnym dla siebie, obcym torze dał się wyprzedzić tylko Andrzejowi Wyglendzie – bezkonkurencyjnemu tego dnia – oraz dwom klubowym kolegom – Edmundowi Migosiowi i swemu pojętnemu uczniowi – Edkowi Jancarzowi. Postawą swego kapitana gorzowianie niniejszym dowodzili, że nad dolną Wartą rośnie wielka żużlowa potęga, mająca niebawem zawojować kraj oraz szerzej – żużlowy świat. W pierwszej czwórce rybnickiego finału znalazło się aż trzech zawodników Stali. Trzeba jednak dodać, że zabrakło awansującego wcześniej Woryny (złamany obojczyk), który w lidze miał najwyższą średnią, a Paweł Waloszek – zdobywca Złotego Kasku za rok 1968 – startował ze złamanym w Goeteborgu palcem. Gdyby poprzestać w tym momencie na tej wymienionej grupie polskich reprezentantów, to już mielibyśmy (jeszcze nie całkiem kompletny) obraz czołówki krajowej żużlowców. A przecież żadna łaska wymienić jeszcze kilka nazwisk: Stanisław Tkocz, Andrzej Tanaś, Stanisław Chorabik, Stanisław Rurarz, Zbigniew Podlecki, Henryk Żyto.
Nie da się wymienić podobnej kilkunastoosobowej grupy polskich żużlowców, równie jak oni utytułowanych, w żadnej innej dyscyplinie sportu (tak moi koledzy dziennikarze sportowi – licytacja trwa!) i w żadnej innej dekadzie lat XX wieku. Nie było już wprawdzie równe 40 lat temu, odeszłych w niepamięć – z różnych zresztą powodów – Mariana Kaisera, Tadeusza Teodorowicza (zginął po wypadku na torze w 1965 r.), Floriana Kapały i Stefana Kępy, ale wciąż gdzieś tam błyszczeli w mądrzej poukładanych ligach: Edward Kupczyński, Marian Rose, Stanisław Rurarz, Marian Spychała – weterani.
Jerzy Trzeszkowski – twardziel z Wrocławia – nadzieja polskiego żużla lat 60
Były to lata absolutnej świetności polskiego speedway’a. Sam rok 1968 dawał wielkie nadzieje niechybnej wielkości dla ówczesnych licznych zagorzałych fanów speedway’a w Polsce. Były to oczekiwania uzasadnione. Niczym sztandar nieśli je przed sobą młodzi: Jerzy Gryt, Wiktor Jastrzębski, Zygfryd Friedek, Józef Jarmuła, rewelacyjny Edward Jancarz i Jerzy Trzeszkowski, dalej: Henryk Gluecklich, Stanisław Kasa, Benedykt Kosek, Ryszard Dziatkowiak, Zdzisław Dobrucki, Piotr Bruzda, Jan Ząbik, Janusz Plewiński. Nad Odrą w opolskim Kolejarzu pojawił się Jerzy Szczakiel (jak się okazało po dziś dzień jedyny polski Indywidualny mistrz świata), wtedy dopiero zaczynający swoją przygodę z motocyklem na czarnym, żużlowym torze. Miał 19 lat i już świetnie się zapowiadał. Podobnie jak Marek Cieślak w Częstochowie, Zbigniew Marcinkowski w Zielonej Górze, Antoni Fojcik w Rybniku. Dopiero przyszłość pokazała co z tego wszystkiego wynikło. Będziemy do tego wracać w naszym cyklu żużlowych gawęd.
Był to także ostatni rok startów dla dwóch wybitnych polskich żużlowców. Otóż Jan Malinowski, urodzony w Grudziądzu, świetny przez lata zawodnik: Olimpii Grudziądz, Leszna, Polonii Bydgoszcz i Stali Rzeszów – wielokrotny reprezentant Polski, musiał zakończyć karierę, czyniąc w ten sposób zadość zaleceniom lekarzy, natomiast Mieczysław Połukard – pierwszy polski finalista IMŚ (Wembley’59) po wypadku na meczu ze Stalą Gorzów w Bydgoszczy uległ skomplikowanej kontuzji nogi, którą w końcu stracił na operacyjnym stole. Przejmujący dramat wspaniałego sportowca.
Jan Malinowski – świetny polski żużlowiec i trener
Odchodzili dwaj wielcy, ale powrócili niebawem w innych rolach – jako szkoleniowcy Polonii Bydgoszcz, przyczyniając się w wielkim stopniu do powrotu lat świetności klubu znad Brdy (mistrz ligi 1971, sukcesy indywidualne Henryka Gluecklicha). Dotyczy to również Joachima Maja, który co prawda po opuszczeniu toru w efekcie ciężkiego wypadku (również na fatalnym torze w Bydgoszczy w roku 1969), nie miał fizycznych możliwości podjąć trudów szkolenia młodzieży, ale z powodzeniem czynił to wcześniej przez lata, w trakcie kariery czynnego zawodnika (Antoni Woryna, Wyglenda, Andrzej Tkocz i Antoni Fojcik byli m.in. jego wychowankami, choć trudno pominąć tu zasługi legendy Józefa Wieczorka).
Zatem można powiedzieć, że cała sławna trójka: Połukard, Malinowski i Maj przyczyniła się niewątpliwie do dalszej chwały polskiego sportu żużlowego, co spersonalizowało się prędko tytułami mistrzostw świata par 1971 roku – Wyglendy i Szczakiela, złotym medalem IMŚ’73 – Jerzego Szczakiela oraz podium MŚ – Waloszka (jego trenerem był także imiennik – Paweł Dziura), Woryny, Jancarza i Plecha. Musimy, powinniśmy i naprawdę chcemy o tym wszystkim pamiętać!
Stefan Smołka
PS. Wobec niesprawiedliwego zarzutu o moje rzekome „przepisywanie z gazet”, chcę powiedzieć „życzliwym” adwersarzom bardzo dobitnie, iż swoich tekstów nie buduję na cudzych publikacjach, czy też cytatach z prasy, bądź fachowej literatury, bowiem nawet gdy taki fragment się znajdzie, to go po prostu opatruję cudzysłowem.
Teksty od roku publikowane na SF.pl to są wyłącznie moje słowa, moje wspomnienia, wysupłane własne notatki na podstawie relacji żywych świadków, których udało mi się swego czasu pozyskać dla tematu (dotyczy to również mojego śp. ojca – wielkiego fana sportu i speedway’a), zweryfikowane potem, i owszem, w tekstach źródłowych – nie sposób inaczej. To wszakże wcale nie wyklucza nieomylności. Za ewentualne błędy, braki i niedopowiedzenia, przepraszam! Z głowy nie potrafię niestety sypać szczegółowo datami – bardzo mi przykro! Chętnie poznam tych, co to potrafią robić – poczuję się zaszczycony. Natomiast jakimkolwiek plagiatem się brzydzę, bo sam stałem się już w przeszłości jego ofiarą.
Nic to! Wcale się nie gniewam się, nie oczekuję współczucia. Pozdrawiam natomiast ciepło!
Stefan Smołka