Aktualny system rozgrywek to głęboka paranoja - rozmowa z Czesławem Czernickim, trenerem Caelum Stali Gorzów

Zdjęcie okładkowe artykułu: Na zdjęciu: Czesław Czernicki
Na zdjęciu: Czesław Czernicki
zdjęcie autora artykułu

Trener Caelum Stali Gorzów był zadowolony z występu swoich podopiecznych w finale Brązowego Kasku. Zaraz po turnieju w rozmowie z portalem SportoweFakty.pl Czesław Czernicki opowiedział też m.in. o aktualnym systemie rozgrywek ligowych oraz zdradził kogo typuje na czarnego konia Indywidualnych Mistrzostw Polski.

Piotr Stankiewicz: Na początku chciałbym porozmawiać o występie Pana podopiecznych w leszczyńskim finale Brązowego Kasku. Zacznijmy od Bartosza Zmarzlika, który pokazał, że mimo tak młodego wieku, stać go na skuteczną i widowiskową jazdę z o wiele bardziej doświadczonymi rywalami.

Czesław Czernicki: Dokładnie tak. Pamiętajmy, że przez perturbacje z przekładaniem egzaminu w Częstochowie Bartek Zmarzlik licencję uzyskał dopiero w czerwcu. W leszczyńskim turnieju startował w gronie dziewiętnastolatków, często bardzo doświadczonych zawodników, którzy mają obycie ligowe. I pomimo tego, że miał z tej stawki najmniejsze doświadczenie wykazał się dużą ambicją, która była wynikiem jego sporych umiejętności. Jak na początek kariery zaprezentował mądrą i przemyślaną jazdę.

Bardzo dobrze pojechał również Łukasz Cyran, który zdobył 12. punktów i uplasował się tuż za najlepszą trójką.

- Łukasz Cyran bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nie ustrzegł się jednego błędu, związanego przede wszystkim z taktyką startu i dojazdu do pierwszego łuku, który kosztował go miejsce na podium.

Trzeci reprezentant Stali Gorzów Przemysław Pawlicki był jednym z głównych faworytów tego turnieju. Czego według Pana zabrakło mu do zwycięstwa?

- Przemek był dzisiaj bardzo rozkojarzony i frywolny. Jakby nie patrzeć są to zawody o tytuł najlepszego polskiego młodzieżowca do lat 19 i w takim turnieju potrzeba determinacji. Nie chciałbym powiedzieć, że braku pokory, ale pełnej koncentracji i wewnętrznej mobilizacji zawodnika, której u Przemka zabrakło. Myślał, że to wszystko przyjdzie ładnie z marszu i będzie się wygrywało biegi, a niestety tak nie było.

7 sierpnia w Zielonej Górze odbędzie się finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Pokusi się Pan o wskazanie tych zawodników, pomiędzy którymi rozstrzygnie się walka o medale?

- Jest szesnastu znakomitych jeźdźców, którzy przeszli gęste sito eliminacji, a finały rządzą się swoimi bezwzględnymi prawami. Nawet kiedy stuprocentowym faworytem był Tomasz Gollob, też różnie to bywało.

O Tomaszu Gollobie wspomniał Pan jednak nieprzypadkowo?

- Na pewno znajdując się w takiej dyspozycji, Tomasz Gollob będzie walczył o złoty medal, ale dla mnie czarnym koniem tych zawodów może być Tomek Gapiński.

To ciekawe. Dlaczego Pan tak sądzi?

- Ponieważ widzę progresję jego formy sportowej. Przed meczem z leszczyńską Unią, którego rozegranie pokrzyżowała pogoda w Vojens, długo pracowaliśmy z drużyną na torze. Obserwując Tomka Gapińskiego, patrząc również na eliminacje do Grand Prix w Togliatti gdzie pojechał świetnie uważam, że jest to zawodnik, który w Zielonej Górze może być tym czarnym koniem.

A propos meczu z leszczyńską Unią… Pańska drużyna będzie w nim osłabiona brakiem Nickiego Pedersena i Przemysława Pawlickiego. Czy w związku z tym Stal Gorzów będzie stać na nawiązanie walki z niezwykle mocną na swoim torze ekipą z Wielkopolski?

- To prawda, jedziemy bez Nickiego Pedersena i Przemka Pawlickiego, czyli naszych podstawowych zawodników. Nie ukrywam, że chcemy pojechać tutaj dobre zawody, ale mam świadomość, że na tym rozgrywki się nie kończą. Jakbym miał pełny, optymalny skład i taką dyspozycję moich zawodników, jak przez te ostatnich kilka meczów, to na pewno stworzylibyśmy tutaj znakomite widowisko. Poza tym przy tym wariackim regulaminie, po prostu musimy odjechać te zawody i potraktuję je jako dobry sprawdzian i przetarcie przed meczami w fazie play-off.

Unia Leszno i Stal Gorzów mocno odskoczyły w tabeli rundy zasadniczej od reszty stawki. Czy uważa Pan, że te dwie drużyny są na tyle mocne, że to właśnie one spotkają się w wielkim finale i walczyć będą między sobą o złoty medal Drużynowych Mistrzostw Polski?

- Tego nie wiem, ale z pozycji w tabeli na pewno jesteśmy usatysfakcjonowani. Z Unią Leszno idziemy łeb w łeb i faktycznie te dwa zespoły mają znaczącą przewagę. Gdyby to był normalny system, w którym pierwsze cztery zespoły jechałyby duży play-off, a mecze z rundy zasadniczej byłyby zaliczane do punktacji, to wtedy byłaby rywalizacja sportowa. A tak… popatrzmy co się dzieje. Opada kurtyna i po co my jechaliśmy przez czternaście kolejek, po co konstruowano budżety, po co płaciło się zawodnikom? Żeby przegrać po dwóch meczach i odpaść z dalszej rywalizacji? To jest istota tego sportu? Moim zdaniem to jest głęboka paranoja i jakieś nieporozumienie. Mam tą świadomość, że najwyższy czas to zmienić. Przecież gdyby w rundzie finałowej uwzględniano wyniki z fazy zasadniczej mecze w niej również byłyby o wiele ciekawsze, a to nakręcałoby zdecydowanie koniunkturę dla naszej dyscypliny.

Niemniej obowiązujący w tym roku regulamin przewiduje, że po fazie zasadniczej tabelę dzieli się na poszczególne pary, które walczą ze sobą w dwumeczach. Jakie są Pana zdaniem tego konsekwencje?

- Pracując trzy lata w Unii Leszno i będąc aktualnie trenerem Stali Gorzów powiem, że bardzo duża presja jest w momencie, kiedy trzeba się znaleźć w pierwszej czwórce. Obserwując prowadzone zespoły mogę stwierdzić, że kiedy drużyna wejdzie do pierwszej czwórki, spada odium nieprawdopodobnej presji i wtedy jest całkowicie inny zespół. Sam w zeszłym sezonie poczułem wielką gorycz, kiedy tak niewiele zabrakło, aby się w tej czwórce znaleźć.

W takim systemie rozgrywek pod koniec sezonu bardzo wiele namieszać mogą też niestety kontuzje.

- Dużo rzeczy może się wydarzyć, nawet w ciągu tego tygodnia, w którym mamy napięty kalendarz rozgrywek. Nie życzę żadnej drużynie, żeby potencjał, który był budowany i wypracowywany przez kilkanaście kolejek rundy zasadniczej został zmarnowany poprzez kontuzję zawodników. Wtedy wali się wszystko na głowę, a z wielkich oczekiwań i olbrzymich nadziei nie pozostaje kompletnie nic. Wystarczy przypomnieć sobie zeszłoroczne zmagania, kiedy kontuzję złapał Damian Baliński, a na Drużynowym Pucharze Świata Adam Shields. Wiem ile nas to kosztowało, a włodarze klubu są bezwzględni. Za wyniki odpowiada trener i żadne usprawiedliwienia ani margines błędów nie wchodzą w grę. Liczy się wynik za wszelką cenę i moim zdaniem to jest patologia tego w czym brniemy.

Zmieniając temat na przyjemniejszy… Czy po ubiegłotygodniowym finale Drużynowego Pucharu Świata w duńskim Vojens, w którym Polacy obronili mistrzowski tytuł, uważa Pan, że usłyszymy wreszcie Mazurek Dąbrowskiego po ostatnim turnieju Grand Prix?

- W przypadku Tomka wiem jaką pracę wykonuje z moją drużyną i jak jest przygotowany do sezonu. To zawodnik, którego nie złamie nic. Przeciwnicy czują jego świetne przygotowanie. Myślę, że potrzeba 5 proc. szczęścia, aby nie wydarzyła się sytuacja, w której nie z winy Tomka Golloba, coś stanie mu na przeszkodzie. Nie ukrywam, że tego samego życzę również Jarkowi Hampelowi. Patrząc na jego jazdę w Drużynowym Pucharze Świata, w lidze czy w Grand Prix widzę, że jest to jazda z zacięciem i że przeciwnicy się go obawiają. Biorąc pod uwagę ich obecną dyspozycję oraz to jak zaprezentowali się w mistrzostwach drużynowych, sądzę że jeśli obydwaj pojadą tak dalej w cyklu Grand Prix, to medale będą w Polsce.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)