Mariusz Staszewski: Nie jestem zwolennikiem delikatnej jazdy, ale są pewne granice

Czy tylko upadek po ostrym ataku rywala powoduje, że sędzia może wykluczyć faulującego żużlowca? Najwyraźniej tak. Przekonał się o tym Mariusz Staszewski, który po ataku Tomasza Piszcza ratował się przed wypadkiem, tracąc tym samym co najmniej dwa punkty. - Miałem się połamać, żeby sędzia wykluczył ostro jadącego rywala? - dziwił się zdenerwowany Staszewski.

Mariusz Staszewski był jedynym żużlowcem Holdikomu Ostrovia, który w meczu z Lubelskim Węglem pojechał na swoim poziomie i nie sprawił zawodu kibicom. Dorobek 35-latka mógł być jeszcze większy, gdyby nie kontrowersyjne starcie z Tomaszem Piszczem z biegu 13. Bezpardonowy atak rywala sprawił, że Staszewski spadł na ostatnie miejsce, ratując się przed upadkiem. - Było chyba widać, że musiałem się nieźle napocić, żeby wyratować się przed wypadkiem. Najwyraźniej dla sędziego był to błąd, że się uratowałem. Pewnie gdybym uderzył w bandę i może złamał rękę, Piszcz zostałby wykluczony. Skoro jednak wyratowałem się i pojechałem dalej to było wszystko w porządku? - pytał retorycznie Staszewski. Dodajmy, że arbiter Ryszard Bryła po wyścigu upomniał Piszcza za niebezpieczną jazdę.

Zaraz po zakończeniu kontrowersyjnego wyścigu Mariusz Staszewski i Tomasz Piszcz mieli sobie coś do powiedzenia o zajściu. - Nie jestem zwolennikiem delikatnej jazdy. Sam nieraz zajechałem komuś bardzo ostro i mnie także również, bo to jest przecież żużel. Wcześniej nigdy jednak nie miałem większych pretensji do rywali o taką jazdę, ale jakieś granice muszą być. Myślę, że w tej sytuacji kolega z Lublina przesadził- tłumaczył Staszewski. - Ciężko oceniać mi tę sytuację, bo ja byłem już z przodu komentował z kolei Tomasz Piszcz. - Gdy zobaczyłem Mariusza Staszewskiego starałem się wjechać w jego tor jazdy, by "przytrzymać" go trochę szprycą. Nie byłem świadomy tego, że zachodzi mi na motocykl. Nie czułem, że był kontakt między nami, ale skoro Mariusz twierdzi, że był, to najwyraźniej do niego doszło. Teraz już emocje opadły i wyjaśniliśmy sobie wszystko. Między nami jest już ok - dodał reprezentant lubelskiej drużyny.

Po tym "starciu" z Mariusza Staszewskiego uszło powietrze. Po czterech bardzo dobrych biegach, zanotował słabą końcówkę meczu. - Ciśnienie skoczyło, a przełożyło się to także na moją dalszą jazdę. Zabrakło odpowiedniej reakcji na wyścig 15, w którym miałem zbyt mocny motocykl. Sytuacja z biegu 13 wybiła mnie z rytmu i naprawdę szkoda, bo ten mecz mógł się zakończyć dla mnie bardzo dobrym wynikiem - tłumaczył, zdobywca 10 "oczek" w 6 wyścigach.

I tak Staszewski był najlepszym żużlowcem, słabej tego dnia drużyny Janusza Stachyry. Niektórzy z reprezentantów gospodarzy narzekali na tor, ale nie Mariusz Staszewski. - Nie ma się co usprawiedliwiać torem. Nawierzchnia była podobna do tych wcześniejszych. Może delikatnie inaczej było na starcie. Mniej "trzymało" niż zwykle. Wiadomo, że jak się przegra start to na przyczepnym torze ze szprycą ciężko wyprzedzać. Ja nie szukałbym przyczyn naszej porażki w torze. Po prostu przeciwnik był silniejszy. Wyraźnie wygrywał starty. Nawet w moich wyścigach, w których zdobywałem punkty ze startu także nie wychodziłem jakoś rewelacyjnie. Punkty były, ale po walce. Starty natomiast pozostawiały wiele do życzenia - tłumaczył.

Holdikom Ostrovia stracił praktycznie szanse na coś więcej niż trzecie miejsce w debiutanckim sezonie. - Matematyczne szanse na drugie miejsce jeszcze są. Jeśli Lubelski Węgiel przegrałby w Rawiczu i Łodzi, a my wygralibyśmy w Lublinie, to jeszcze wszystko mogłoby się zdarzyć. To jednak tylko czysta teoria. Nie ma się co jednak czarować, jedziemy o zachowanie twarzy do końca sezonu, tak by więcej nie przytrafiła nam się na własnym torze taka porażka jak z Lubelskim Węglem. Z drugiej strony w tym sezonie jako drużyna zrobiliśmy już i tak więcej niż ktokolwiek się spodziewał. Zespół mamy złożony z zawodników po "przejściach". Myślę, że każdy z nas wyciąga z tego sezonu wnioski. W kolejnym roku trzeba się będzie trochę dosprzętowić i powinno być dużo lepiej - kończy Mariusz Staszewski.

Źródło artykułu: