Stefan Smołka: To... masz!

W czasie gdy Polak tak śmiało kroczy do szczytu marzeń, do historycznej chwały najlepszego żużlowca świata, po 37 latach bolesnej nieobecności w tym miejscu, warto przypominać również czasy minione tej dyscypliny w naszym kraju.

W tym artykule dowiesz się o:

To tam gdzieś bowiem, w zamierzchłych latach przed i powojennych, tryskają źródła naszej dzisiejszej radości. Oby wreszcie... do końca spełnionej!

Zgrupowanie powojennej kadry Polski

Zatrzymajmy się może przy roku 1950, którego smutne epizody niedawno przypominał w tym miejscu niestrudzony Bartłomiej Jejda swoim artykułem o Smoczyku i Kołeczku. Otóż w końcówce tego roku, w jakże innych, ale równie tragicznych okolicznościach, odeszło dwóch wybitnych żużlowców, przez ówczesnych kibiców, i tak zwanych znawców przedmiotu, uważanych za największych - Alfred Smoczyk i Tadeusz Kołeczek. Odeszli... zginęli jak żołnierze, ale nie na pierwszych liniach frontu, czy ołtarzach barykad. Alfred Smoczyk był żołnierzem LWP, ale zginął na motocyklu jak zwykły cywil. Tadeusz Kołeczek - jeszcze gorzej - w ostatecznym rachunku napiętnowany za gorliwość.

Czarna rozpacz ogarnęła nie tylko żużlową, ale całą sportową Polskę jesienią i zimą tego samego 1950 roku. Zginęło dwóch, uważanych za najlepszych w owym czasie polskich żużlowców. Najpierw 26 września jadąc na motocyklu upadł na szosie i rozbił się o drzewo Alfred Smoczyk. Najlepszy z najlepszych - wielka nadzieja polskiego żużla na światowe sukcesy. Miał 22 lata, świat stał przed nim otworem. Talentem i umiejętnościami wyprzedził epokę. Wbity w wojskowy mundur, zdegradowany tym samym do drugiej ligi, mimo to wygrywał wszędzie i z wszystkimi, bił rekordy wszystkich torów. Bez żadnych kompleksów, z wdziękiem, lekkością motyla traktował zagranicznych rywali. Po prostu dodawał gazu, zostawiając ich za sobą daleko w tyle zdumionych, z rozdziawionymi gębami. Miał wszystko co trzeba do mistrzostwa świata. Zabrakło tylko jednego: czasu. Marzenia milionów w jednej sekundzie rozbite zostały w proch o przydrożne drzewo na poboczu podleszczyńskiej szosy. Nieszczęścia niestety - jak policjanci i żużlowcy - chodzą parami. W grudniu cios nr 2. Po wypadku przy pracy, wykonywanej jako dobrowolny czyn społeczny, zmarł Tadeusz Kołeczek. To nie była ta sama co Smoczyk skala talentu, ale starszy z Kołeczków był na sportowej fali wznoszącej. Zapanowało powszechnie przygnębienie i żal, bo to były bezsensowne śmierci. Zaraz potem refleksja: czy warto poświęcać życie?...

Ten fragment wspomnień Ludwika Dragi, który był rywalem, ale i kolegą obu ofiar systemu, pokazuje m.in. czym żyła Polska w połowie XX wieku, prawie dokładnie 60 lat temu. Historia lubi się powtarzać - zwykł mawiać red. Jan Ciszewski. Oby nie. Mimo woli kłębi się w głowach pytanie - czy można żyć śmiercią? Polska wtedy - jak i dziś - zdawała się żyć śmiercią. Obaj sławni żużlowcy byli poniekąd ofiarami systemu. Komu była potrzebna służba wojskowa Smoczyka w Warszawie? CWKS występował wtedy w drugiej lidze. Nad czynem społecznym Kołeczka to już ogóle szkoda się rozwodzić. To były bezsensowne straty obłąkanych czasów.

Wiem co mówię, bo trochę później, ale też mnie rzeźbiły czasy komuny. Dwa lata służby wojskowej, przerywające edukację. Potem byłem tym, co spisywał postulaty w sierpniu 1980 roku - na oddziale w moim zakładzie. Pięćdziesięcioro pracowników, a wszyscy jak jeden mąż w NSZZ "S". Nigdy tego nie zapomnę - gorące sierpniowe popołudnie - druga zmiana na nieistniejącej parowozowni byłego ZTKiGK w rybnickich Boguszowicach. Ludzie oszołomieni powiewem wolności słowa, z pianą na ustach wylewający żale, każący mi pisać historię. Pisałem - z opaską biało-czerwoną na ramieniu. Najpierw Karnawał Solidarności, a zaraz potem… Stan Wojenny. Utrata wielu nadziei. I obłudne wciskanie kitu, że to wszystko dla naszego i przyszłych pokoleń dobra - ku chwale ojczyzny. Ile karier, także tych sportowych, zostało wówczas złamanych? Czy zrobiono choćby prowizoryczny bilans poniesionych strat?

Mariusz - syn Joachima w Olching

O jednym takim przypadku pozwolę sobie opowiedzieć. Syn Joachima Maja Mariusz trenował w rybnickiej szkółce Jerzego Gryta i dobrze się zapowiadał. Gdy wybuchł stan wojenny, to akurat był z matką w podróży, zwiedzał Wiedeń. Po 13 grudnia 1981 roku stamtąd do Rybnika wróciła tylko mama, syn natomiast pojechał do Niemiec i został tam na stałe. Niebawem zaczęły przychodzić wieści o jego sukcesach na żużlowym, ale także długim i trawiastym torze. Mariusz May został m.in. młodzieżowym mistrzem Bawarii. Czy w Rybniku nie przebiłby osiągnięciami swojego sławnego ojca, lidera ROW, wielokrotnego wicemistrza IMP, medalisty MŚ? Nigdy się tego nie dowiemy.

Niech Tomasz Gollob swoim mistrzostwem obetrze te nasze wszystkie zaschnięte łzy niespełnienia!

Stefan Smołka

Komentarze (0)