Mirosław Lewandowski: Kiedy zacząłeś się interesować żużlem?
Waldemar Cieślewicz: Jak miałem dwa lata tata z dziadkiem zabierali mnie na mecze Startu Gniezno. Tego oczywiście nie pamiętam. Ale jak byłem trochę starszy, zacząłem chodzić na treningi, zbierałem proporczyki, programy i tak coraz bardziej zagłębiałem się w ten sport. Kiedy miałem 14 lat zapisałem się do szkółki żużlowej Startu Gniezno. Mama miała małe obawy, ale wystarczył tylko podpis jednego rodzica. Tata, który myślał, że po pewnym czasie sam zrezygnuję, wyraził zgodę na moje starty.
Ale nie zrezygnowałeś...
- Za bardzo pociągał mnie ten sport. Jak zacząłem uczęszczać do szkółki wiedziałem, że z żużlem zwiążę swoją przyszłość.
Jak wyglądał Twój pierwszy trening?
- Polegał on na poznawaniu motocykla i pomaganiu starszym kolegom. Na następnym treningu trener Romuald Łoś wyczytywał z kartki nazwiska młodych adeptów. Ten, kogo wyczytał, miał iść do szatni, przebrać się w kombinezon i wyjechać na tor. Kiedy wywołał mnie, zrobiłem co mi kazano i okazało się, że nawet nieźle sobie radzę.
Zawodnicy, którzy zaczynali swoją przygodę z żużlem w latach 80-tych wspominają, że czasami nie mieli na czym ani w czym jeździć. Jak było w Twoim przypadku?
- Podczas treningów byliśmy podzieleni na dwie grupy. W sumie przypadało na nas kilka motocykli i kompletnych strojów, czyli skór, kasków itd. Ja byłem w drugiej grupie. Zdarzało się, że motocykle się zepsuły lub ktoś miał upadek i rozwalił sprzęt. Wtedy nie wyjeżdżaliśmy na tor, bo nie było na czym. Oczywiście trening nadal trwał, tylko zamiast jeździć zamiataliśmy parking i czyściliśmy motocykle. To również sprawiało mi dużą przyjemność. Cieszyłem się, że mogę np. umyć motocykl Leonowi Kujawskiemu.
Przyszedł czas na licencję. Jak wspominasz ten egzamin?
- Muszę zacząć od tego, że do egzaminu na licencję byłem gotowy już w 1984 r. Niestety miałem wtedy 15 lat i nie mogłem do niego przystąpić. Pamiętam, że do Zielonej Góry pojechali wtedy Jacek Gomólski i Grzegorz Smoliński. Ja trenowałem cały kolejny rok i 22 maja 1985 r. jako jedyny gnieźnianin zdałem ten egzamin w Gorzowie. To był poniedziałek. Po niedzielnym meczu na torze były straszne dziury. Pamiętam, że egzamin nadzorował Zenon Plech. Pewny siebie podjechałem pod taśmę i ... zrobiłem świecę. Trener Łoś był załamany, ale ubłagał Plecha, żeby dał mi jeszcze jedną szansę. Moją świecę tłumaczył tym, że tor był ciężki po zawodach, wpadłem w koleinę, pociągnęło mnie i wywinąłem orła.
Zenon Plech dał się ubłagać?
- Tak, udało nam się (śmiech dop. red.). Jednak zanim wystartowałem, trener poszedł ze mną na pole startowe i pokazał mi, gdzie mam się ustawić, żeby znowu nie spalić swojej próby. Wystartowałem, przejechałem cztery okrążenia, zdobyłem drugi czas dnia i zdałem licencję.
Kiedy zadebiutowałeś w pierwszym składzie Startu Gniezno?
- Mój ligowy debiut przypadł na mecz ze Spartą Wrocław kilka tygodni po zdaniu licencji. W trzech biegach zdobyłem sześć punktów i trzy bonusy. Start wygrał wówczas aż 75 do 14. Pamiętam, że nasz mechanik Leszek Stefankiewicz obiecał zawodnikom, którzy zdobędą określoną przez niego liczbę punktów, nowe brokatowe błotniki. Mi się udało i otrzymałem w nagrodę te wymarzone błotniki. To był wtedy niezły bajer.
Krok po kroku zdobywałeś niezbędne doświadczenie...
- Z meczu na mecz powoli się rozjeżdżałem. Startowałem w turniejach młodzieżowych i zawodach krajowych, również w memoriale Różaka i Smolińskiego. W 1986 r. byłem już solidnym młodzieżowcem. Znalazłem się w podstawowym składzie Startu, w którym jeździłem do 1987 r.
Wspomniałeś o memoriale Różaka i Smolińskiego. Z tym drugim miałeś okazję startować na torze.
- To był mój serdeczny kolega. Wszystko wydarzyło się przez splot niespodziewanych wydarzeń. Miałem jechać do Poznania na zawody, czwórmecz m.in. z udziałem Duńczyków. Tego dnia prezes naszego klubu miał jakieś sprawy do załatwienia w urzędzie miasta w Poznaniu i przez to musieliśmy wyjechać wcześnie rano. Ja się spóźniłem na stadion i nie pojechałem. Zamiast mnie zgłosił się Smoliński. Potem się okazało, że miał bardzo poważny wypadek. Wpadł w koleinę, pociągnęło go na dystansie i uderzył w bandę. Obrażenia były tak poważne, że zmarł w szpitalu.
To musiał być dla was wszystkich szok...
- Przeżyliśmy duży wstrząs, ale nikt z nas nie myślał, ze może być na jego miejscu. Jak już zdecydowałeś się startować na żużlu, to nie ma odwrotu.
W II części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl Waldemar Cieślewicz zdradzi kulisy przejścia z Gniezna do Bydgoszczy i przypomni feralny w skutkach start w MDMP, który zakończył się poważnym upadkiem. Odpowie również o tym, dlaczego w 1990 r. przez ponad pół sezonu musiał pauzować, mimo że był zdolny do jazdy.