Jesteśmy wizytówką dla innych klubów żużlowych - rozmowa z Robertem Dowhanem, prezesem Stelmet Falubazu Zielona Góra

 / Na zdjęciu: Robert Dowhan
/ Na zdjęciu: Robert Dowhan

Robert Dowhan od kilku lat jest prezesem Stelmetu Falubazu Zielona Góra. Jednak po zakończeniu sezonu zapowiedział rezygnację z pełnionej funkcji. Być może sternik zielonogórskiego klubu zostanie senatorem.

Małgorzata Dobrowolska: 25 października 2009 roku na Motoarenie błoto zamieniło się w złoto. To był dzień, dla którego Pan się urodził?

Robert Dowhan: To jeden z tych dni, dla których warto żyć, jedna z najważniejszych chwil w moim życiu, dla której poświęciłem kilka ładnych lat. Czekaliśmy na to z tysiącami kibiców przez długie 18 lat... To szmat czasu, który pokazuje, jak ciężko dochodzi się do sukcesu. 18 lat to okres od narodzin do pełnoletności, więc jak się przyjrzymy - naprawdę sporo czasu, jeśli chodzi o wyczekiwanie na sukces. Drużyna wykazała się wielką siłą i zaangażowaniem. Okazało się, że nieważne, jaka jest droga do sukcesu, ale to, że się go osiąga. Bo dotykały nas porażki, ale zdobyliśmy złoto, złoto jest jedno, złoto jest dla zuchwałych. Pamiętam, jak sędzia przerwał zawody po upadku Iversena, Miedzińskiego i Jagusia...Długo nie mogłem uwierzyć w medal, rozglądałem się z niedowierzaniem po tłumie rozentuzjazmowanych kibiców. Kiedy okazało się, że mecz jest przerwany i nic nam nie zabierze upragnionego złota, byłem bardzo szczęśliwy.

Pana ideał zawodnika?

- To połączenie Grega Hancocka, przywiązania do Zielonej Góry i ambicji, które ma Piotr Protasiewicz, adrenaliny Andreasa Jonssona i też młodej krwi Grześka Zengoty, Patryka Dudka i juniorów. To wpływa na stworzenie dobrego teamu. Nie ma indywidualności, liczy się współpraca. Cieszę się bardzo, że obecnie mamy taką drużynę.

Falubaz to marka powszechnie znana w Polsce, Europie, świecie. Falubaz jest rozpoznawalny, jak do tego udało się dojść, jaki zespół jest dla Pana wzorem?

- Wizerunek nie spadł nam z nieba, nikt nam tego nie dał, a o tym wiele osób teraz nie pamięta...Należy wyjść od tego, że jak przejmowałem stery klubu był on zadłużony, nie miał środków trwałych, księgowości. Wyglądał jak zlepek światów, w którym nie można funkcjonować. Wszystko odbywało się małymi krokami, ale przyświecał mi zawsze jeden cel: stworzyć z klubu coś na wzór firmy, coś, co będzie zazębiało swój budżet, a to, co będzie działo się wokół, przyniesie korzyści. Dziś są efekty tej mozolnej, trudnej pracy w postaci świetnego marketingu i tego, że zawodnicy chcą jeździć dla Falubazu. Kilka lat temu nie chcieli startować w naszym mieście, klubie, który nie był postrzegany jako przyszłościowy, wartościowy, a teraz moje rozmowy z czołowymi żużlowcami świata kończą się podpisaniem umowy.

Marzeniem było, żeby wróciła nazwa Falubaz i po wielu moich rozmowach i staraniach udało się to osiągnąć. Cel został zrealizowany, namówiłem właściciela prywatnej firmy, by nazwa powróciła, odbyłem też wiele rozmów z Kronopolem, który był wówczas głównym sponsorem i wspólnie doszliśmy do porozumienia ku uciesze mojej i tysięcy kibiców. Podziwiam klub FC Barcelona, ale tez polskie kluby piłkarskie, które mają dobre strony internetowe, doskonałą sprzedaż biletów, gadżetów, prowadzą akcje społeczne i charytatywne. Marzyło mi się, by zawodnicy oprócz walki na torze, potrafili wsiąść w autobus i pojechać do domu dziecka, by uczestniczyli w happeningach, festynach, brali udział w zbiórkach pieniędzy dla potrzebujących.

Niektórzy twierdzą, że Falubaz jest bardziej rozpoznawalny w mieście niż Palmiarnia, Winobranie czy Bachus, nie boi się Pan takiej odpowiedzialności?

- Szkoda, że wielu udaje, że tego nie widzi...Nie czują tego, tylko na siłę ludziom wmawiają, że najważniejszy jest Festiwal Piosenki Rosyjskiej... Wiem, że Falubaz się napędza, ale dzieje się tak dlatego, że prowadzimy zdrową politykę. Ludzie widzą, że robimy dobre rzeczy. Przyciągamy media, interesujące osoby z całej Polski. Jesteśmy wizytówką dla innych klubów żużlowych. Nie ma sensu brać do siebie zawistnych komentarzy kibiców z innych drużyn. Kluby nas naśladują, widać to, np. po gadżetach. Nie wspomnę już, że pierwsi mieliśmy telewizję klubową. Dziś wydajemy "Tylko Falubaz". Nie jestem zwolennikiem tego, żebyśmy mieli wszystko, a inni nic. Mnie cieszy, że ludzie się na nas wzorują i kluby rozwijają się tak, jak my. Myślę, że sukces byłby większy przy wsparciu władz, ale i tak doskonale sobie radzimy i robimy o wiele więcej niż wynika to ze statutu.

Zdaje sobie Pan sprawę, że Falubaz budzi silne emocje, te emocje mogą wywołać w skrajnej sytuacji zamieszki, chociażby w kontekście sporu z Prezydentem?

- Ufam naszym kibicom i nie boję się o ich zachowanie. Przekonałem się o ich klasie podczas, np. lotu do Rzeszowa, gdy niektórzy spekulowali jakieś incydenty, a lot odbył się bez zakłóceń, atmosfera panowała doskonała. Zachowanie z samolotu przekłada się na zachowanie na trybunach. Incydenty w obecnej chwili bardziej wywołane są przez zły stan prawa, gdzie chociażby zakazano niedawno używania rac, przez co ogranicza się widowiskowość. Teraz mówi się o zakazaniu oprawy w postaci sektorówek. Uważam, że zmierzamy w złym kierunku i pod tym się nie podpiszę. Jeżeli będę miał wpływ na rzeczy związane z ustawami, to w pierwszej kolejności chciałbym zmienić wszystkie zapisy, które uniemożliwiają rozwój tego sportu.

W demokratycznym państwie każdy ma prawo do swobodnego wyrażania własnych poglądów, więc nawet Prezydent powinien mieć na uwadze, że ludzi irytuje rzucanie słów na wiatr.

(...)

Prezesem Zielonogórskiego Klubu Żużlowego jest Pan od 2003 roku, a kibicem kiedy Pan został?

- Nie pamiętam, ile miałem lat, kiedy pierwszy raz pojechałem na żużel do Zielonej Góry. Ale na pewno musiałem się bardzo starać, bo chętnych było wielu. Często jeździliśmy w szóstkę czy siódemkę dużym fiatem lub wołgą. Tumany kurzu i ogromne kolejki do kas po bilety. Od tamtego czasu stadion za bardzo się nie zmienił. Siadaliśmy na wyjściu z drugiego wirażu na drewnianych ławkach. To było dobre miejsce, bo inne były już zazwyczaj zajęte. Czekaliśmy z rodzeństwem na każdy mecz z niecierpliwością i najważniejsze wtedy było, by nie podpaść ojcu. On decydował, kto z nas pojedzie.

Po latach ojciec też jest dla Pana tak ważny?

- Bardzo. Bez niego i mamy, która już niestety nie żyje, nie byłbym w tym miejscu, w którym teraz się znajduję. Miałem zapędy, by bez zastanowienia robić różne rzeczy w biznesie, ale on mnie wspierał, doradzał. W domu panowała zdrowa dyscyplina. Rodzice krótko nas trzymali - maksymalnie o 21.00 musiałem być w domu. Nie miałem możliwości luźnych wyjazdów tak, jak moi koledzy, którymi nikt się nie interesował i szaleli. Nieraz mnie wołali, a ja musiałem siedzieć w domu i się uczyć. Wiem, że na dobre mi to wyszło.

Pana najstarszy syn Dominik też został kibicem i najbardziej lubi oglądać mecze z trybuny K.

- Mógłby zawsze siedzieć koło mnie, ale on nawet derby w Gorzowie oglądał z klatki. Małe bajgle najpierw ciągną na żużel, bo ciekawi ich warkot motoru, a potem zaczyna naprawdę wciągać sport, jego dynamika, walka na torze. Jestem z klubem związany od narodzin Dominika i on też pokochał go, jak ja. Nikt go nie zmuszał. Za czasów mojego dzieciństwa to była wielka wyprawa, by zobaczyć stadion pełen kibiców, żużlowców, o których się tylko czyta, czy ogląda na kolorowych zdjęciach. Dziś jest do tego łatwiejszy dostęp, ale emocje i tak ogromne.

Pochodzi Pan z pięciotysięcznego Jasienia...

- Tak, ale nigdy nie czułem żadnej dysproporcji między mną a ludźmi z większych miast. Gdybym miał kompleksy, jakieś słabe punkty przez to, że pochodzę z małego miasta, nie byłbym dziś m.in. prezesem klubu żużlowego. Ale, gdy dorastałem za poprzedniego ustroju, wiedziałem, że nie chcę żyć tak, jak on nakazuje. Że, jeśli we własnym kraju nie będę miał prawa do swobodnego wyboru, to go opuszczę. Wielu ludzi migruje. Dziś, jak mój syn Dominik ma jechać na wycieczkę do Warszawy czy Krakowa, to też przeżywa, jak ja w jego wieku. Że będzie zbiórka w określonym miejscu i czasie, że trzeba wziąć prowiant, że pojadą koledzy. Dla każdego dzieciaka to są emocje. Tylko, że on dodatkowo może teraz do woli korzystać z otwartych granic.

(...)

Chętnie Pan biega, wystartuje Pan w maratonie w Nowym Jorku?

- Zazdroszczę Tomkowi Lisowi, że ma czas na bieganie, tak jak zazdroszczę trenerowi Cieślakowi, że ma czas na jazdę rowerem. Ostatnio pobił swój rekord i do Leszna dojechał z Zielonej Góry w trzy godziny i kilka minut. Brakuje mi czasu, bardzo dużo pracuję, ale mam marzenie, by zaliczyć kilka maratonów. Póki co, przebiegłem półmaratony. Zachęcam do aktywnego trybu życia i to nie dlatego, że skończyłem AWF, ale lubię sport.

W ciągu trzech lat był już brąz, złoto i srebro dla Falubazu. Co jeszcze może Pana zaskoczyć?

- Mam naturę, że wciąż chcę więcej, lepiej, więc pewnie jeszcze będą zaskoczenia. Chciałbym, żeby Prezydent nie podważał osiągnięć i wiarygodności klubu, który przez tyle lat pracuje na dobrą markę.

Speedway jest jak biznes, narkotyk, czy działa jak seks?

- Wszystko razem, bo metanol działa jak narkotyk. Jeżeli się wygrywa, to smakuje jak dobry seks, nawet lepiej, a biznes - dzisiaj nie ma już profesjonalnego klubu, który nie patrzy na biznes. Po latach mamy spółkę z wynikiem sportowym i finansowym na plusie, bardzo dobrym, więc życzę każdemu, żeby kończył swoje zamierzenia z takim rezultatem, jak my. A sobie życzę, żebym kiedyś mógł na 1,5 godziny przed meczem zająć miejsce na pierwszym łuku i potem obejrzał całe spotkanie od pierwszego do ostatniego biegu bez załatwiania tysiąca spraw, bez odbierania telefonów. Naprawdę wierzę, że w sezonie 2012 to się uda.

Co będzie dalej... zna się Pan na żużlu, ma Pan intuicję do ludzi?

- Dostałem propozycję startu do senatu. Jeżeli ta propozycja będzie podtrzymana, będę się starał jesienią zdobyć mandat senatora. Może uda się przeforsować ustawy na korzyść ludzi, by kibice nie byli traktowani tylko nakazami i zakazami. Wiele poświęciłem dla klubu, cały swój czas, który mógłbym spędzać z rodziną albo w biznesie. Podpisałem kilkanaście wieloletnich umów z poważnymi sponsorami. Ale nie jestem w klubie sam. Chcę podziękować wszystkim pracownikom, osobom bardzo zaangażowanym, bez których nie byłoby tylu sukcesów. Szczególne podziękowania kieruję w stronę najlepszych kibiców na świecie. Jesteście wspaniali i niezastąpieni. Falubaz do końca życia pozostanie w moim sercu. Człowiek, który zajmie moje miejsce z pewnością będzie miał łatwiej, bo klub teraz to marka. Jest profesjonalny, a drużyna wciąż walczy o najwyższe trofea. Teraz tylko trzeba to utrzymać.

Całą rozmowa Małgorzaty Dobrowolskiej w 6 numerze nieregularnika "Tylko Falubaz", który będzie dostępny z weekendowym wydaniem Gazety Lubuskiej. Kibice Falubazu mogą go także bezpłatnie otrzymać w Sklepach Kibica w Galerii Handlowej Auchan i Focus Mall.

Źródło artykułu: