Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: Znaczy kapitan

Poniższy tekst został napisany na potrzeby oficjalnego programu na zwycięski dla Polski, niedawny mecz z Resztą Świata w Gorzowie.

Nie każdy jednak mógł znaleźć się na pięknym stadionie im. Jancarza i wejść w posiadanie programu. A chciałbym ten materiał przybliżyć szerszemu gronu Czytelników (jakież medium do tego nadaje się bardziej niż poczytne www.sportowefakty.pl?!), bo jest poświęcony naszemu najlepszemu żużlowcowi w historii, czyli oczywiście Tomaszowi Gollobowi i chyba odkrywa kilka jego tajemnic oraz ciekawostek z nim związanych, o których - jak sądzę - wielu, nawet najbardziej zagorzałych, kibiców nie słyszało. A więc do dzieła!

Jak wiemy, skipperem (kapitanem) utytułowanej, złotej reprezentacji Polski jest właśnie indywidualny mistrz globu z 2010 roku Tomasz Gollob, od 2008 r. także lider Staleczki Gorzów. W ubiegłym roku na tymże samym stadionie im. Jancarza w finale DPŚ, kiedy okrutnie nam nie szło, Tomek wziął na swe barki ciężar walki. Najpierw w IX wyścigu jednym atakiem przedarł się z trzeciego na pierwsze miejsce, a zaraz potem w X biegu w podobny, szaleńczy sposób uporał się z rywalami i pomknął do mety po sześć punktów jako joker. To tchnęło wiatr w żagle polskiej husarii, która ostatecznie trzeci raz z rzędu została najlepszym speedwayowym teamem globu! W 2009 roku w Lesznie w ostatnim biegu dramatycznych, przekładanych zawodów także Tomek zapewnił nam ostatecznie zwycięstwo w DPŚ. Do tamtej chwili jechał na „Smoku” bardzo średnio, ale gdy przyszedł decydujący moment prawdy, Gollob pożyczył maszynę od swego kumpla Krzyśka Kasprzaka i pokazał Leighowi Adamsowi, gdzie... kangury zimują. Znaczy kapitan. To powiedzonko, często używane przez dziennikarzy, jest niczym innym jak tytułem zbioru opowiadań o tematyce morskiej autorstwa Karola Olgierda Borchardta, dla którego inspiracją była barwna postać kapitana żeglugi wielkiej Mamerta Stankiewicza. Zaczytywałem się w tej książce jako młodzieniec.


Gruby i chudy

Tomasz Golloba to także kolorowa postać, acz tak naprawdę, w sumie mało o nim wiemy, poza tym, że jest genialnym żużlowcem. Owszem, tabloidy przez pewien czas karmiły nas sensacyjnymi, plotkarskimi artykułami o niesnaskach i awanturach między nim, a byłą już żoną Brygidą. To były takie opowieści dziwnej treści. I to wszystko.

Dogrzebałem się do 12 numeru pisma "Playboy" z 2010 roku, gdzie Tomasz fajnie się otworzył przed przepytującymi go dziennikarzami i zdradził kilka tajemnic ze swego ciekawego życia. Czy np. wiecie, że kiedyś, jeszcze w szkole podstawowej, był najniższym uczniem w klasie? Dziś uchodzi za wysokiego żużlowca, w końcu mierzy 180 cm wzrostu! Wiecie, że ten łysielec jako dziecko był grubaskiem z gęstą wiechą czarnych włosów na głowie i nazywano go "Baryłą"? Dziś mówimy na niego "Chudy", bo przecież przy swoim słusznym wzroście nie waży więcej niż 65 kg (a raczej 62-63 kg). Ma sylwetkę anorektycznego skoczka narciarskiego (kilkanaście lat temu nawet zamierzał się sprawdzić i w tej dyscyplinie, ale he, he, na szczęście dla Małysza, zrezygnował). I wcale jakoś specjalnie nie musi się katować dietą. Taką ponoć ma przemianę materii. Pozostałe jego ksywy to: "Szybki", "Diabeł" (bo pakował się w ciągłe kłopoty, np. rowerem pod autobus...), "Diament", "Brylant", a wojsku, do którego zgłosił się na ochotnika (i od razu został tam poddany regularnej "fali"), żeby móc w 1989 r. wystartować w Wybrzeżu Gdańsk, nie wiadomo czemu, nazywali go "Kaszubem". A on przecież wywodzi się z bydgoskiego Londynka, trudnej, poniemieckiej dzielnicy, za jego młodości jednej z dwóch najgorszych w tym mieście. Z kolei Anglicy po latach okrzyknęli go w swoim stylu "Gallopem" (tak, tak, to nie ja!).

Wiemy, że Tomek Gollob świetnie radził sobie (i radzi nadal) na motocrossie oraz w motocyklowych wyścigach szosowych, ale mało kto słyszał, że bywał... królem strzelców w rozgrywkach piłkarskich, m.in. jako lewoskrzydłowy w barwach Polonii Bydgoszcz i gdyby z żużlem mu nie wyszło, to miał swój plan na zrobienie kariery w futbolu.

Od młodości uparcie... - Powtarzałem chłopakom, że będę gwiazdą, a oni "tylko" normalnymi ludźmi. Dzięki temu nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Patrzyli na mnie jak na dziwoląga. Na ogół otaczały mnie koleżanki. Chłopaki zazdrościli i nie rozumieli tego, że jestem "inny". Oni szli na dyskotekę, a ja na trening. Pytali, dlaczego nie interesuje mnie zabawa. Zawsze odpowiadałem, że interesuje mnie tylko sport i że chcę być wielkim sportowcem. Myślę, że moje marzenie zostało spełnione, a oni zostali w tej zabawie do dzisiaj - opowiadał Tomasz "Playboyowi".


Żużel i karciochy

Szedł w zaparte do celu i szukał swego miejsca: w szkole sportowej był w klasie pływackiej, potem trafił do łyżwiarstwa figurowego, ale zamiast kręcić jakiegoś "podwójnego Radebergera" wolał hokej. Były narty, siata, kosz, tenis, no i motory od piątego, czy szóstego roku życia. Pierwszy kontakt z żużlem był taki, że ojciec zabrał Tomka na trening, na którym doszło do śmiertelnego wypadku zawodnika! Ale kiedy ze starszym bratem Jackiem sami przejechali się po bydgoskim owalu, to od razu zrobili to ślizgiem i na "pełnej rurze"! I tak to się zaczęło!
Ale, ale, to nie wszystko. Tomek kiedyś lubił zaglądać do kasyna i tam ponoć dał się poznać jako świetny specjalista od karcianej gry w Black Jacka. Jak opowiedział "Playboyowi", miał szanse na występ w takiej rywalizacji w światowej stolicy hazardu Las Vegas! Na szczęście teraz - jak mi się nie tak dawno zarzekał - omija kasyna z daleka. To dobrze, bo Brygida opowiadała, że jednak nie zawsze wygrywał, a tam porażki słono kosztują.

Papierosy, alkohol? "Żużel jest zbyt trudny, żeby eksperymentować z używkami" - to maksyma Golloba. Za to potrafił kiedyś pojechać autem i 290 km na godzinę! Dziś już tak nie ryzykuje na drodze.

Obaj z bratem okazali się świetnymi żużlowcami. Początkowo styl "Jajacka" nawet bardziej mi się podobał. Starszy "Gollobiasty" po starcie często zasuwał z tyłu stawki zawodników, ale gdy się już napędził, to połykał rywali niczym goniący ich rekin. Mijał konkurentów jak tyczki slalomowe. Potem obaj brachole podpatrzyli wielkiego Hansa Nielsena i znacznie poprawili swoje starty. Jacek w speedwayu wiele osiągnął, acz nie aż tak dużo jak młodszy Tomek. Dlaczego? - Sprawa jest prosta. Ja zawsze chciałem bardzo. A Jacek tylko chciał - wyjaśnił dziennikarzom "Chudy".


Podryw przez kask i autograf na biuście

Skoro zamykamy już tę Gollobową sekwencję z "Playboyem", to na jej zakończenie fragment owego świetnego wywiadu dotyczący, a jakże, płci pięknej:

„*Czy wyścigi kobiet na żużlu są dla Ciebie interesujące?
- Traktuję je tylko w kategoriach rozrywkowych. Inaczej nie można. Kobiety są delikatne. To nie jest dyscyplina dla nich. Nie wyobrażam sobie, żeby na torze brały się na łokcie.
*Jakie są więc kibicki żużla? Masz swoje damskie fankluby?
- Nic z tych rzeczy. Ale bardzo podoba mi się, jak na czołach, policzkach i innych częściach ciała wypisują sobie - "Gollob".
*Na jakiej, "innej części ciała" składałeś autograf?
- Od jednej dziewczyny usłyszałem: „gdziekolwiek” (śmiech). Podpisałem się więc w... bardzo przyjemnym miejscu.
*Podrywałeś kiedyś na motocykl?
- Nie musiałem, bo szybko miałem wyniki. Ale raz, dawno, dawno temu, poderwałem dziewczynę na torze. Nie podjechałem do taśmy startowej, tylko do bandy i spytałem ją, jak ma na imię i czy chciałaby się ze mną umówić. Oczywiście w ryku silników nikt poza nami tego nie słyszał. Wszyscy zastanawiali się, co ten Gollob wyprawia. Później jak pytali, odpowiadałem, że zwróciłem jej uwagę, bo za blisko stała (śmiech). Fajna dziewczyna. Nie dość, że modelka, to jeszcze zawodowa koszykarka".

Uwierzyłem żelaznemu Papie

I tyle z "Playboya". Zarówno Tomek jak i Jacek zawsze powtarzają, że zaszli tak daleko dzięki swemu ojcu Władysławowi, powszechnie zwanemu w żużlowej Polandii "Papą". To Papa stworzył Tomasza superżużlowca. To Papa stworzył tego twardziela (odpornego na zmęczenie, strach, ból, krew, pot oraz łzy) i uparciucha w dążeniu do celu. Obu synów prowadził żelazną ręką, niektórzy nawet oskarżali go, że był "katem swoich dzieciaków". Dziś Tomek i Jacek są mu wdzięczni. Rozpieszczone bachory nigdy bowiem nie zostają championami, a co gorsza, nie potrafią brać się za bary z życiem i przełamywać trudności. Papa Gollob to trudny facet. Ma swoje teorie i "tej wersji będzie się trzymał". Tak jak i ja ma niewyparzony język. Zawsze mówi, co myśli. A mówi barwnie, kolorowo, często złośliwie. W latach 90. nasze ostre, czasem wręcz bezwzględne polemiki na łamach prestiżowego "Przeglądu Sportowego" były hitem. Ludzie czytali je z rumieńcami na twarzy, kto komu bardziej przywali: Czekański Papie, czy Papa Czekańskiemu? W tych wzajemnych złośliwościach chyba szliśmy na remis. Zarzucałem wówczas panu Władysławowi, że jako menago Polonii Bydgoszcz foruje wyłącznie swoich synów kosztem reszty drużyny, poza tym hamuje rozwój Tomka, bo nie zatrudnia światowej klasy tunera, tylko sam z synami chałupniczo grzebie w silnikach, co na mistrzostwa świata nigdy nie starcza. Miałem wtedy pretensje do Papy, że swoim zachowaniem i wypowiedziami stawia mur między Tomkiem i Jackiem, a resztą żużlowców, przez co cała żużlowa Polska i żużlowy świat jadą przeciw nim. Tak bywało: w IMP Tomasz często miał przeciw sobie koalicję piętnastu rywali!

Sytuacja między mną, a Władysławem Gollobem diametralnie zmieniła się bodaj w 1996 roku, kiedy jako menedżer Atlasa Wrocław przyjechałem na ligowy mecz do Bydgoszczy. Ja wyprowadzałem do prezentacji swoją wrocławską drużynę, a Papa tamtejszą Polonię. Jako „czterystumetrowcy” szliśmy ramię w ramię i pan Władysław opowiadał mi wówczas o pewnych meandrach przygotowania motorów i treningów. Przez te kilka minut dowiedziałem się od niego tyle prawdziwych mądrości o żużlu, że Papa zyskał mój szacunek już po wsze czasy. Moją sympatię zaś zdobył swoim miłym gestem. Otóż, w trakcie tamtego meczu ktoś w parku maszyn „podprowadził” mi torbę ze słodkościami, które na prezentacji dostaliśmy od sponsora Polonii, firmy Jutrzenka. Smutno mi się zrobiło, bo chciałem te frykasy zawieźć moim, wówczas jeszcze małym, synkom. Za chwilę jednak Papa przyniósł mi dwie takie torby od Jutrzenki ze słowami: - Proszę je wziąć ode mnie, ja już, jak pan widzi, mam duże dzieci.

Przez ostatnie lata Papa Gollob trzymał się trochę na uboczu naszego sportu żużlowego, co uważałem za dużą stratę. Martwiłem się o jego zdrowie po słynnym nieudanym lądowaniu awionetką pod Tarnowem... Teraz pan Władysław jakby wrócił do speedwayowego "biznesu" wraz ze swym utalentowanym wnukiem Oscarem, synem Jacka. I dobrze.


Samosąd, czyli sam przeciw całemu światu

Tomasza Golloba odkryłem podczas finału IMP w Lesznie w 1989 r. W debiucie sięgnął tam po brąz. Fruwał po torze. Często dźwigało go na koło, ale potrafił ratować się z tych opresji. Napisałem potem w artykule, że to gorąca głowa, lecz będzie z niego dużej klasy zawodnik. Oj, to rzeczywiście była gorąca głowa. Nie lubił przegrywać. Trudny charakter Papy, o którym tu wcześniej napisałem, to jedno, ale Tomek też miał swoje za uszami. A to komuś nadstawił koło, innego przycisnął do bandy, kopnął w czasie jazdy, "poszedł na łokcie". Niektóre faule były niezamierzone, zdarzały się w ferworze walki (tu wpadł w dziurę, tam go pociągnęło), ale się zdarzały. Bodaj w 1996 czy 97 r. (już nie pamiętam) na treningu polskich reprezentantów przed GP we Wrocławiu nadąsany i buntowniczy Tomasz Gollob powiedział mi:

- Niech sobie ci panowie potrenują, a jak skończą, to dopiero wtedy ja wyjadę na tor.

Możecie sobie wyobrazić, jakie na to były komentarze pozostałych naszych zawodników.

Wszystko to skumulowało się i skończyło pamiętnym samosądem Craiga Boyce’a na Tomaszu przed całą publiką na GP w Anglii w 1995 roku. Dziwię się, iż nikt z polskiej ekipy wtedy nie oddał owemu Kangurowi za Golloba. Tak czy siak, amerykański as żużlowych torów Sam Ermolenko wraz z pozostałymi zawodnikami składali się wówczas na grzywnę zasądzoną Boyce’owi przez FIM. Tak nie lubili Polaka. Inna sprawa, że obawiali się go przede wszystkim jako najgroźniejszego rywala do speedwayowej korony.


Wielka przemiana i sztama, czyli jak się wykuwa szorstka męska przyjaźń

"Dobroć to jedyny motor życia" - Gabriela Zapolska.

Dziś Tomasz Gollob jest już innym człowiekiem i innym żużlowcem. Znacznie lepszym. Dojrzał.

"Różne awantury, wypadki - to wszystko okazało się najlepszym lekarstwem na moje młodzieńcze zapędy. Życie mnie wyhamowało. Wyciągnąłem wnioski i dzisiaj jestem tu, gdzie jestem. A wobec młodszych kolegów staram się być wyrozumiały, bo wiem, że sam tak się kiedyś zachowywałem" - opowiada dziennikarzom. I rzeczywiście, faule zdarzają mu się rzadko i nie są celowe. Cierpliwie pomaga juniorom w parku maszyn i na torze, ciągnąc ich za uszy na 5:1 dla Staleczki, tak jak kiedyś holował swego brachola Jacka w Bydgoszczy i Tarnowie. Dla dziennikarzy też znajdzie czas na dłuższą rozmowę. Potrafi już pogadać po angielsku, więc zachodni żużlowcy wreszcie nie uważają go za milczka i mruka, z którym trudno złapać jakiś sympatyczny kontakt. Teraz on dla nich to już swojak. Kibice stali się dla niego niezwykle ważni.

- Wiesz Bartek, ja przed zawodami nie odczuwam lęku przed wypadkiem, ale koncentruję się na tym, żeby fani byli zadowoleni z mojej jazdy, żebym dostarczył im fajnych emocji i radości. Żeby, gdy już opuszczę stadion, mówili: "Gollob dziś dał z siebie wszystko!:.

Taaak, z wiekiem Tomek stał się wyrozumiałym człowiekiem. Oto co w wywiadzie, jakiego udzielił mi dla znakomitego wydawnictwa "Speedway Pilot" (jest już w Empik-ach, ponownie gorąco go polecam), przygotowanego okazjonalnie przez nasz portal www.sportowefakty.pl, powiedział na temat tego, że np. w Zielonej Górze i Lesznie wciąż jeszcze bywa wygwizdywany przez część tamtejszej publiki:

- Prawem kibiców jest gwizdać na rywala ich ukochanej drużyny. Nie mogę więc mieć do nich pretensji, ani się na nich gniewać. I nie gniewam się.

Przyznam, że jeszcze do końca 2009 roku nie dostrzegałem tej przemiany Golloba i tej jego wytrwałości w dążeniu do celu. Owszem, doceniałem go jako klasowego żużlowca, ale jednocześnie w swoich artykułach zarzucałem mu, że skacze po motorach niczym konik polny, zmieniając maszyny tuż przed startem do wyścigu! A ma ich zwykle ze dwadzieścia! Że w jego głowie i w boksie podczas turniejów GP panuje chaos. Że do momentu przejścia do Stali Gorzów, gdzie jest trudniejszy technicznie tor, nie bardzo umiał się utrzymać przy krawężniku po swoich dynamicznych wejściach w łuk, co po tzw. małej często wykorzystywali rywale. Nawet proponowałem mu zakończenie kariery, bo "stary jest i upragnionego indywidualnego mistrzostwa świata już raczej nie zdobędzie". Jakże się myliłem! Kiedy zgodził się na obniżenie mu przez Stal gaży o 30 procent i nie pomyślał w jakiej sytuacji stawia biedniejszych zawodników, to nawet publicznie zażądałem, żeby oddał opaskę kapitana reprezentacji. Ale on miał swoje argumenty. Tak więc miodzio między nami nie było.

Kiedy na cyklicznym wielkim balu "Tygodnika Żużlowego" na początku 2010 roku poszedłem do bufetu po piwko, to Tomek przysiadł się do mojej żony Ewy i zapytał ją, czy mogłaby zaaranżować jego spotkanie i rozmowę ze mną. I tak się stało. Zaczęliśmy długo i szczerze dyskutować. Natychmiast zlecieli się dziennikarze - sensaci, bo chyba liczyli na jakąś aferę. Na to, że się pobijemy, czy co? Nic z tego. Tomek się otworzył. Opowiadał o swoich pasjach, marzeniach, o tym, że prowadzi sportowy tryb życia i zamierza dożyć w niezłej kondycji do 100 lat. Że ostatnio chorował i cierpiał, i że nie powinienem go jeszcze skreślać. Tak samo bowiem skreślano Małysza, a on właśnie wyskakał kolejne medale na igrzyskach olimpijskich, itp., itd. Przeszliśmy z Tomkiem na ty i on poprosił:

- Masz Bartek prawo mnie krytykować, jeśli słabo pojadę, czy źle postąpię, ale proszę, stonuj trochę, pomóż mi, wesprzyj mnie, bo ja zamierzam zostać IMŚ. 20 lat na taki sukces pracuję i czekam. To się musi wydarzyć!

Podałem mu rękę i od tej pory jest między nami sztama. Wiedziałem w głębi serca (a raczej rozumu), że on wciąż ma papiery na mistrza, że nikt nigdy tak nie powoził motorem żużlowym jak "Gallopik". Że gdyby nie paskudny wypadek na wrocławskim "Złotym Kasku" w 1999 roku, który zresztą widziałem na własne oczy, to już wtedy byłby championem globu. Nagle zacząłem go odkrywać na nowo, przeczytałem o wielu akcjach charytatywnych, w jakich wciąż uczestniczy. Nawet mocne oskarżenia Brygidy nie zachwiały mojej wiary w nowego Tomka Golloba. Przekonałem się jak ciężko od 7 rano do nocy, w warsztacie, na torze żużlowym i motocrossowym oraz w sali gimnastycznej, czy na boisku, pracuje na swój sukces. I jakże byłem happy, że w 2010 roku ten mój nowy serdeczny kumpel, w wieku prawie już 40 lat, dzięki swemu uporowi, harówie i talentowi, ale także dzięki właściwemu ukierunkowaniu przez ojca, sięgnął po tę najważniejszą żużlową koronę. Nareszcie!!! Na zawsze zapisał się do speedwayowej historii. Ma już bowiem na swoim koncie w zasadzie wszystkie prestiżowe tytuły w czarnym sporcie. Niektóre nawet po kilka razy! Przydałoby mu się do kolekcji jeszcze złoto w DMP ze Staleczką Gorzów!

"Wszystko, co doskonałe, dojrzewa powoli" – Arthur Schopenhauer.

Dzisiaj wraz z moją żoną oglądamy występy Tomka Golloba w GP bardzo emocjonalnie, niemal jak kogoś z rodziny. Nawet o godzinie 5 rano podczas transmisji z Nowej Zelandii. Wierzymy, że znów będzie mistrzem (wygląda na to, że już bardziej się dogadał z nowymi, trefnymi tłumikami) i jesteśmy z niego dumni, tak samo jak powinni być z niego dumni gorzowianie i w ogóle cała żużlowa Polska. Przeszedł długą drogę, żeby znaleźć się w panteonie sportowych gwiazd (a przy okazji w gronie ludzi bardzo zamożnych - tabloidy podają, że rocznie zarabia ok. 7 milionów złociszy!). Spełnił swoje marzenie. I pokazuje tę drogę innym, bo życie przecież po to jest, by spełniać marzenia...
Tomasz Gollob. Znaczy kapitan (reprezentacji Polski).

Bartłomiej Czekański

Źródło artykułu: