Współczucie, wsparcie, uśmiech, łzy, zaduma, wspomnienie, respekt, szacunek, wytrwałość, siła, pasja, spokój, miłość, zrozumienie, modlitwa, …?!
Drogi nasz, nieodżałowany Lee. Dlaczego w Twoim wielkim dniu nie jesteś najważniejszy? Dla nikogo nie znaczysz tyle, ile powinieneś?
Sobota, 12 maja, czeska Praga
Z rodziną i przyjaciółmi BAWIMY SIĘ żużlem podczas turnieju o Wielką Nagrodę Czech na praskim stadionie Marketa.
Na trybunach strumieniami leje się zimny browar, siedemdziesięcioletni, bezzębny Anglik opowiada historię swojego speedwaya, osiemdziesięcioletnie irlandzkie małżeństwo przytula się na skromnych, lecz tętniących życiem trybunach obiektu, który niejedno, jeśli chodzi o czarny sport, już widział.
Nacje wszelkiej maści czekają na serwowaną tuż po godzinie dziewiętnastej wielką, żużlową ucztę. Co jakiś czas ktoś powłóczy nogami, inny głośno się śmieje, jeszcze ktoś zdziera gardło próbując wydobyć z siebie pomruki na kształt śpiewu.
Gawiedź bawi się na igrzyskach gladiatorów, sektory wysokich i najwyższych delegatów wolą raczyć się ogniście i spożywać wyszukane potrawy, niekoniecznie wycierając przy tym buźki.
Jadący nieomal bez reklam lokalny matador ogrywa stylowo modnych internacjonałów. Tłum szaleje. Finał, szampany, pomalowane nieprzyzwoicie panienki. Show. Cyrk kończy się z hukiem. Wracamy.
Niedziela, 13 maja, stadion Olimpijski we Wrocławiu
Poranek, tuż przed ósmą. W powietrzu czuć rękę hitlerowskich architektów, którzy rękami budowniczych wznosili przed laty dumny obiekt olimpijski.
Obiekt pomału się otwiera. Stary Ursus kręci kółka delikatnie pyrkocząc. Klub szykuje się do bardzo ważnego meczu. Poranna kawa w biurze z przemiłą wrocławską damą, potem godzina snu na krzesłach. Znów kawa, tym razem w klubowym warsztacie i krótkie, acz treściwe, pełne żartu i dobrych wspomnień opowieści z lat minionych.
Taksówka, hotel, prysznic, spacer, rynek, obiad, stadion, odprawa, programy, składy, rozmowy, szatnia.
Lee uśmiechnięty w rozmowie z jedną z międzynarodowych gwiazd. Wtrącam się. Dyskutujemy o biegu jedenastym dnia poprzedniego. Uśmiech, żółwik, kevlar, poszli. Same day, same shit. Rozmowa, przerwa, równanie, głosy, wywiad, taśma, wypadek.
Nie liczcie, że opiszę wszystko.
Idę. Zawsze myślałem, że nigdy mnie to nie spotka. W zasadzie nigdy tak do końca o tym nie myślisz. Patrzysz, nie zawracasz gitary, zostawiasz przestrzeń, meldujesz. Jest ruch. Uff. Ale coś nie pasuje. Czas stanął. To wszystko jakieś inne. Ruchy, gesty, kolory. Cisza. Leży. Zdejmuje rękawiczki. Sam, ale jakby ręce prowadziła inna siła. Obok zawsze wierny, zawsze oddany, zawsze blisko mechanik. Cisza. Krzątanina. Czujemy. Bez gestów, bez słów. Nie jest dobrze.
Kurczę, tak długo jeszcze tak nie stałem. Komunikat, parking, meldunek, rozmowa, lekarz, karetka, szpital. Znów jadą. Mecz, sekundy, dziwny spokój, rozmowy, ściganie, krzątanie, pytania. Operacja.
Lee walczy.
Koniec meczu, zaraz drugie derby. Na łączach nadal cisza. Szybko, gdzie jest telewizor. Budynek klubowy, poczęstunek. Kobiecy szept. Niedobrze. Łza.
Walka trwa.
Pierwszy bieg. Mniej więcej dwudziesta pierwsza.
Lee umiera…
Łzy, gesty, zmieszanie, niedowierzanie, dziwny spokój, przejmująca cisza, szepty, pytania. Brak zainteresowania meczem. Wychodzimy na zewnątrz.
Telefony dzwonią, zawodnicy podchodzą. Jak tam? Co tam? Mechanicy, pomocnicy, dziennikarze, sponsorzy, przyjaciele. Garstka. Języki już dawno się wymieszały.
On już nie cierpi.
Cisza. Łzy, szarpane rozmowy. Kondolencje. Telefon. W słuchawce głos:
A to powód by przerwać mecz? Złość, bezsilność, niezrozumienie.
Sms: Lee nie żyje…
Mają prawo wiedzieć, przerwą, uściśniemy się, ukłonimy się sobie i Jemu, i w smutku rozejdziemy. Nikt meczu nie oglądał. Mało kto się interesował tym co nieistotne.
Najważniejszy był On. Lee.
Krótkie pożegnania, rozchodzimy się. Telefony dzwonią cały czas. Jedziemy.
Telefon: jadą! Kłótnia. Wysiadam. Odchodzę, idę pieszo, nic nie rozumiem.
Telefony dzwonią jak oszalałe. Zawodnicy, mechanicy, przyjaciele, koledzy, kibice…
Tak wielu dla Niego. Dlaczego? Jak to? Naprawdę? Jadą.
Czy On nikogo już nie interesuje? Konsternacja. Przekleństwa, rozmowy, krzyki.
Kroki, cały czas długie rozmowy, utrata poczucia czasu, złość, smsy, …
Noc. Ciemna, zimna, dziwnie spokojna. Spacer zmienił się w szybki chód. Telefony bez przerwy. Wyzwiska, przekleństwa, niczym niezmącona bezsilność.
Bar. Nie. Dziś, nie wypada. On by się nie uśmiechnął.
Hotel. Zrezygnowanie. Komputer. Nie. Bo i po co? Dlaczego? Bez sensu.
Wycieńczenie, sen.
Poniedziałek, 14 maja
Wczesny poranek. Gdzie jestem? Toruń, hotel, Praga, Warszawa, Wrocław?
Czy to sen, czy to prawda? Telefon. Smsy. Cholera! Tak. To prawda…
Złość, rzucam ręcznikiem w lustro. Dlaczego k…a nie przerwali?!
Telefon do mechanika. Wymiana uprzejmości, informacji, ludzkich uczuć.
Pustka.
Lee umarł. Odszedł. Odjechał.
Śniadanie. Wracamy. Bezustanne telefony. Wszystkie możliwe media. Czy żużel to sport niebezpieczny? Koniec rozmowy. Sensacja. Gdzie to można zobaczyć? Słyszałeś. Ale czad… Szkoda słów…
Redakcja na Woronicza. Szok, niedowierzanie, cisza, rwane rozmowy, praca.
Materiały, setki, montaże, teksty. Obrazki… Nie pokazujemy! Mówimy, ale nie pokazujemy! Szacunek przede wszystkim. Piętnujemy. Nie zgadzamy się, wkurzamy. Wszystko to nic. Już dawno po wszystkim…
Bo Jego nie ma.
Na przekór wszystkim Lee i tak jest najważniejszy. Minął nas o całą prostą. Wygrał bezapelacyjnie. Zostawił nas daleko z tyłu. Szczerze. Nawet na szprycę się nie łapiemy!
On jest spokojny, kochany, uśmiechnięty, radosny, szczęśliwy, szybki, wyluzowany, mocny, dumny, odważny, otoczony doskonałą opieką.
My. Cóż. Musimy się jeszcze wiele nauczyć. Póki co, tkwimy tu kisząc się w wywarze z ludzkiej obłudy, chamstwa i nienawiści.
Na szczęście my też mamy szansę. Szansę by być kimś najważniejszym. Jak Lee.
Lee Richardson!
Spoczywaj w pokoju angielski bracie!
P.S. Poświęciłem żużlowi ponad połowę swego żywota. Ale to nie jest ważne.
W każdym środowisku są złe i dobre stwory. Na nasze szczęście dużo więcej dobrych dusz chodzi po ziemskim śmietniku charakterów.
Upadł jeden człowiek, a jakby upadł cały żużel.
Nie chciałbym, by nazwisko moich rodziców było mieszane w kotle tego bagna.
Nie wypada, by ktoś inny niż bohater żony i trzech synów był mniej ważny od jednego, czy drugiego krawatu.
On się zatrzymał, czekał cierpliwie i wciąż się uśmiechał.
A oni? Oni pojechali. To niech jadą dalej. Krzyż na drogę. Przepraszam, na tor.
Lee Richardson 1979-2012