Mateusz Makuch: Lee dla Włókniarza zrobił wiele. Nie dziwi więc, że Częstochowa go tak mocno wspomina.
Jarosław Dymek: Pięknie się kibice zachowali. Szczególnie w dniu wizyty jego najbliższej rodziny na tym stadionie. Łzy same cisnęły się do oczu. Widziałem, że wiele osób płakało, nie tylko ja. To była przejmująca chwila, gdy jego żona, brat oraz matka zastali tyle ludzi. Fani odpalili race… W ogóle, przed tą ścianą, ustawione znicze, kwiaty, wiszą plakaty…
Trudno o tym mówić.
- Nawet bardzo… Bo kurdę, on powinien dostawać kwiaty na podium, a nie ku pamięci! To jest chory temat. Nie wiem, czy kiedykolwiek przyswoję tę wiadomość i stanie się ona dla mnie normalna. Wprawdzie kilka lat już indywidualnie z nim nie pracowałem, ale bardzo wiele z nim przeżyłem.
A nie masz wrażenia, że tę śmierć nie tyle trzeba zaakceptować, co do niej dojrzeć?
- Chyba tak. Mówi się, że czas goi rany, ale…
Ale ta nigdy się nie zabliźni.
- O, dokładnie. Tym bardziej dla ludzi, którzy mają z nim takie wspomnienia jak ja. Lee spełnił także jedno z moich młodzieńczych marzeń. Jako pierwszy zabrał mnie na mecz Arsenalu Londyn. To on załatwił bilety. Na stadionie natomiast opiekował się mną jak młodszym bratem. Wziął mnie do sklepu kibica, zaopatrzyłem się w pamiątki. Przed meczem w barze przy małym piwie rozważaliśmy na temat spotkania, które za kilkanaście chwil mieliśmy obejrzeć…
Po tym co mówisz, wydaje mi się, że uwaga o młodszym bracie była bardzo trafna.
- On chyba był z tego dumny i wiedział, że spełnia moje marzenie…
A sam był kibicem któryś z drużyn Premiership?
- A jakże! Niejednokrotnie się przekomarzaliśmy i spieraliśmy w tej kwestii. Lee był wielkim fanem Manchesteru United. Pamiętam doskonale, gdy oglądaliśmy mecz Arsenalu z Evertonem w telewizji i Andrew Johnson strzelił bramkę. Arsenal przegrywał 1:0, a to była już 91 minuta meczu. Lee skakał przede mną i cieszył się jak dziecko. Oczywiście robił to celowo. To był właśnie cały Lee.
Zacząłem mówić, że Częstochowa mocno przeżywa śmierć Lee Richardsona, bo Włókniarz wiele zawdzięcza jemu, a on…
- A on Włókniarzowi. Tak, to prawda. Lee spędził w Częstochowie najlepsze lata swojej kariery. No może poza wyłączeniem wspomnianego na początku roku 1999, w którym zdobył tytuł Indywidualnego Mistrza Świata Juniorów. Teraz mogę się przyznać, że kiedyś u niego w domu o mały włos nie potłukłem pamiątkowego pucharu z tego wydarzenia.
A co, bawiłeś się nim? Podrzucałeś go?
- Powiedzmy, że szafka, na której stał, była niestabilna (śmiech). Ale na szczęście nic się nie stało. Mam fotografię tego pucharu, jak chcesz, to mogę ci ją wysłać dla publikacji.
Pewnie! A była bura od Lee za twój występek?
- A coś ty, on nie wiedział o tym. Nie przyznałem mu się.
A jak myślisz, jak zareagowałby, gdyby się dowiedział?
- Myślę, że przez 10 minut byłby zły. Ale to tak na marginesie. A tak jeszcze wracając do Arsenalu. W dniu mojego wylotu do Anglii zadzwonił do mnie i powiedział, że jednak jest lipa z tymi biletami, bo coś tam się nie udało i generalnie nici z naszych planów.
Ty załamany, a on pewnie robił sobie żarty.
- Już go na tyle znałem, że wiedziałem, że chce mnie wkręcić. Aczkolwiek jakiś cień wątpliwości się pojawił. Jak już wylądowałem, ujrzałem jego wszystkie zęby wyszczerzone i usłyszałem: ‘chciałbym widzieć twoją twarz, gdy ci mówiłem, że nie mam biletów’. Ostatecznie na meczu byliśmy, siedzieliśmy w 11 rzędzie. On wprawdzie był kibicem Manchesteru, ale widziałem, jak przeżywał to spotkanie i jak mu się na Emirates Stadium podobało.
Domyślam się, że było ci bardzo szkoda, gdy Lee odchodził z Włókniarza po sezonie 2009 do Rzeszowa. Szukał nowych wyzwań?
- Taka była jego decyzja i tego nie ma co rozgrzebywać. Zdecydował, że na tym etapie kariery najodpowiedniejszym dla niego miejscem będzie Rzeszów. Właściwie to tyle. Ale masz rację, było mi smutno. Nie zmieniło to jednak naszych relacji. Od razu jak tu przyjeżdżał spotykaliśmy się.
Lee nadał ci jakiś pseudonim?
- Wołał mnie po prostu "Dymek". Ja na niego "Liroy", "dziki Angliku"… Nie no, jak tak człowiek pomyśli, to są to tony wspomnień. A jeszcze raz wrócę do tego wypadu na mecz Arsenalu. Lee zaprosił mnie wtedy do swojego domu na cały tydzień, a nie tylko na sam mecz. To też świadczy o nim, jakim był otwartym dla ludzi człowiekiem. W czasie tego tygodnia, podczas jednego z poranków obudził mnie i powiedział, że swój dobytek pozostawia pod moją opieką, bo on z Emmą (żona Lee – dop.) musi jechać coś załatwić.
Czyli pełne zaufanie.
- Oczywiście. Niejeden bałby się zostawić, bądź, co bądź, obcą osobę samą w swoim własnym domu. U niego nie było czegoś takiego. Bardzo miło wspominam ten wyjazd. Czułem się, jak u siebie w domu. Graliśmy wspólnie w Football Managera, oglądaliśmy filmy do późna, chodziliśmy po mieście, bo Lee mieszka w pięknej okolicy, w Hastings… Było fajnie, naprawdę fajnie.
A tak już abstrahując. Patrząc na te zdjęcia, to ty byłeś co najmniej jakieś 15 kilogramów cięższy…
- Skrupulatnie licząc, dokładnie 21. O tym jednak nie ma co dużo gadać, bo ludzie znajdą sobie zaraz pożywkę do żartów. Jednak, co ciekawe, Lee miał ogromny wpływ na to, że schudłem. Ciągle powtarzał mi, abym się wziął za siebie, bo wyglądam, jak nie wiadomo co. Zmobilizował mnie na tyle, że ostro zjechałem z wagi przez jedną zimę. Przyznam, że zdecydowanie mi lepiej teraz, gdy jestem lżejszy.
Przyznam ci się szczerze, że nie wiem, jak zakończyć tę rozmowę.
- Szkoda, że to zakończenie musi być. Wspominając Lee, wszystkie rzeczy z nim związane, łzy same cisną się do oczu. Nie może być inaczej. Szczególnie, gdy naprawdę ma się same dobre wspomnienia. Jak się pomyśli, że już nowych doświadczeń nie będzie i nie mówię tu tylko o sobie, bo Lee miał wielu oddanych przyjaciół, z którymi wiele lat spędził, takich jak jego wieloletni mechanik Darek Łapa, to jest to mega przykre. Nigdy o Lee nie zapomnę. Zawsze będzie żył we mnie.
pierd*lony 13 ...