Przerabialiśmy to już nie raz i nie dwa, przerabiamy teraz po tragicznej śmierci we Wrocławiu Lee Richardsona. Wtedy speedway nagle staje się tematem dla wszystkich. Telewizyjnych i radiowych programów i newsów, dzienników prasowych, które na co dzień omijają ten sport jak najszerszym łukiem, "olewając" totalnie takie wydarzenia jak Grand Prix czy mecz na szczycie polskiej ekstraligi. Wolą zapełnić w tym samym czasie szpalty reportażem o golfie lub zapowiedzią kolejnej gali parasportowego cyrku zwanego mieszanymi sportami walki. Ale jak przepuścić taką gratkę jak śmierć na torze? Przecież to takie "medialne"! Za pióra chwytają więc różne dzielne chwaty, które najczęściej żużel poznają w trybie ekspresowym przeglądając stosowne strony w Internecie, z którego dowiadują się takich nieprawdopodobnych ciekawostek, jak ta, że motocykl do uprawiania tego sportu nie ma hamulców. (To znaczy jeden podobno miał. Tak napisał dwie dekady temu na łamach Gazety Wyborczej pewien "fachowiec" informując jak to podczas finału IMŚ we Wrocławiu Sławomir Drabik wyjeżdżając na tor "sprawdził hamulce") I tak powstają krwiste reportaże.
Co ciekawe jeden z takich tekstów przeczytałem kilka dni temu w tytule, którego redaktor naczelny jest podobno ambasadorem polskiego sportu żużlowego. Do dziś nie bardzo wiem na jakiej zasadzie te honorowe tytuły zostają nadane, ale jak rozumiem, taki ambasador powinien sport ten promować. Wygląda jednak na to, że pojęcie promocji rozumiemy zupełnie inaczej. Tragedia na torze to też zwykle okazja do obowiązkowej dysputy na temat bezpieczeństwa na torach. Jak w starym, sięgającym stalinowskich czasów dowcipie, że jak Amerykanie zrzucają na nasze pola stonkę to najpierw zbiera się... aktyw. No to się zebrał kilka dni temu na tak zwanym panelu dyskusyjnym. No i chłopaki podyskutowali, ale żeby nie było, że gardziołka zdarli na darmo i poszli na obiad, w świat poszło kilka wniosków i pomysłów, które mają podobno owe bezpieczeństwo poprawić. Obawiam się jednak, że para poszła w dużej mierze w przysłowiowy gwizdek. Bo cóż oto gremium złożone w większości z działaczy żużlowej centrali oraz kilku sędziów nam zaproponowało? Otóż sadząc z końcowych wniosków bezpieczeństwo poprawić ma wprowadzenie kolejnego... sędziego tzw technicznego, który na mecz przyjeżdżałby dzień wcześniej i nadzorował prace torowe. Po kiego czorta dodatkowy arbiter, to już sędzia wyznaczony do prowadzenia spotkania nie wystarczy? Okazało się też podczas wspomnianego spotkania, że istnieje konieczność dodatkowych (konkretnie dwóch) seminariów dla arbitrów, których tematem byłoby właściwie przygotowanie torów. To znaczy, że do tej pory polscy sędziowie byli w tej materii niedouczeni i dopiero tragiczny wypadek Lee Richardsona otworzył władzuchnie oczy na istniejącą sytuację? Powiało zgrozą.
Kolejny "kwiatuszek" - wynik ostrowskiej burzy mózgów pozwalam sobie zacytować w całości. Chodzi o: "konieczność wyciągania przez GKSŻ konsekwencji dotyczących nie wykonywania przez kluby zaleceń poweryfikacyjnych oraz zaleceń sędziów wpisywanych przez nich do książki toru, mających wpływ na bezpieczeństwo zawodników". Zaraz, zaraz, czegoś tutaj nie rozumiem. Czyli co, do tej pory GKSŻ nie wyciągała z tychże zaniedbań żadnych konsekwencji? To jakieś absurdy. Zupełnie nie rozumiem też dlaczego na to spotkanie nie zostali zaproszeni ludzie bezpośrednio odpowiedzialni za przygotowanie torów w poszczególnych klubach. Przecież to od nich zależy, czy będą one bezpieczne, czy nie. Okazało się jednak, że są zbędni. Tak naprawdę jedynym sensownym postulatem wydaje mi się propozycja zwrócenia się do uczelni technicznych o sprawdzenie możliwości zastosowania materiałów do produkcji band z takich elementów, które na całej jej długości pochłoną w znacznym stopniu energię w wyniku uderzenia w nią zawodnika lub motocykla. Aż dziw, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Ale warto spróbować. Aby piewcy żużla od wielkiego (nomen, omen) dzwonu nie mieli okazji chwytać za pióra. Niech już lepiej zajmą się golfem i MMA.
Robert Noga
Ale ja Czytaj całość