Aleks Jovičić: Lionel van Praag - "Kangur", który latał i jeździł na żużlu

Niedawno poznaliśmy nowego Indywidualnego Mistrza Świata. Tym samym przez najbliższy rok rolę światowego czempiona odgrywać ma Chris Holder. Warto jednak zapoznać się z historią pierwszego mistrza.

Po raz pierwszy oficjalnego Indywidualnego Mistrza Świata w wyścigach motocyklowych na żużlu wyłoniono w roku 1936. Pierwszy, historyczny finał IMŚ  odbył się 10 września, a areną zmagań było Wembley, które na długie lata stało się stolicą światowego speedwaya. O tym, kto stanie na najwyższym stopniu podium i przynajmniej na rok stanie się panem światowych torów decydował nie tylko sam finał. System był dość kontrowersyjny i u wielu zawodników powodował sprzeciw. Bywało tak, iż niepokonany w finale żużlowiec nie zostawał mistrzem. Dlaczego? Otóż liczone były również punkty z eliminacji według specyficznego kryterium. Zliczano cały dorobek ze wszystkich rund kwalifikacyjnych, po czym ustalano, jaki to procent możliwej zdobyczy. Następnie dzielono tę wartość przez 7 i zaokrąglano do pełnej cyfry. Dla jednych było to sprawiedliwe, gdyż postawa z całego sezonu miała jakieś znaczenie. Z kolei inni nie mogli się pogodzić z faktem, iż mimo braku pogromcy w finale, to nie im wieszano na szyi złoty medal.

Dziesiąty dzień dziewiątego miesiąca roku 1936 był momentem historycznym dla globalnego speedwaya. Świat miał poznać swojego pierwszego mistrza. Do walki stanęło aż dziesięciu reprezentantów gospodarzy, w więc Anglików, połowę tylu Australijczyków oraz dwóch Duńczyków i Amerykanin. Z racji ówczesnej punktacji, o której powyżej, już przed zawodami można było pobawić się w typowanie podium. Ostatecznie właśnie ten eliminacyjny handicap okazał się mieć kluczowe znaczenie w podziale medali. Żadnego pogromcy w turnieju nie znalazł Bluey Wilkinson, lecz mistrzem nie został. Mimo kompletu punktów samotnik z Australii nie uniósł w górę pucharu, gdyż startował z 10-punktową zaliczką z eliminacji, która była trochę za mała. To właśnie ekwiwalent dorobku eliminacyjnego sprawił, iż o złotym medalu zdecydował wyścig dodatkowy. Do walki o pierwszy w dziejach laur Indywidualnego Msitrza Świata na żużlu stanęli "Kandur" Lionel van Praag oraz reprezentant gospodarzy Eric Langton. Pierwszy z nich w turnieju zdobył 14 punktów, ulegając jedynie wspomnianemu Wilkinsonowi, a po eliminacjach przypisano mu 12. Langton przegrał też z van Praagiem, więc punktów turniejowych było 13, ale tyle samo tych eliminacyjnych. W efekcie obaj panowie na swoim koncie mieli po 26 "oczek".

To, że Lionel van Praag posiada klasę mistrza pokazał zanim jeszcze wygrał. W pierwszym podejściu do wyścigu dodatkowego Eric Langton dotyka taśmy, ale nie zostaje wykluczony. Sytuacja była o tyle kontrowersyjna, że wcześniej arbiter w podobnych okolicznościach wykluczył innego zawodnika. Dlaczego więc nie miało to miejsca w finale? Otóż Australijczyk zażądał od sędziego powtórki wyścigu, by zdobyć tytuł po walce, a nie dzięki pechowi rywala! Tuż po puszczeniu taśmy wyglądało na to, iż van Praag może pożałować swojej nadwyraz honorowej postawy. Langton uciekł ze startu i prowadził przez 3,5 okrążenia, pewnie jadąć po mistrzostwo, które po części zafundował mu rywal. Sprawiedliwości stało się za dość i szaleńcze ataki van Praaga pozwoliły mu w ostatniej chwili wyskoczyć zza pleców przeciwnika. Australijczyk pokonał Anglika o niecałe pół motocykla! Wydawać się może, iż zwyciężył duch sportu. Prawdziwy mistrz, który domagał się walki i to właśnie po niej został czempionem. Po latach okazało się, że tego dnia duch sportu chyba trochę przysnął. Owszem, piękny gest mistrza z roku 1936 to rzadkość... Eric Langton przed biegiem barażowym złożył Lionelowi van Praagowi mało sportową propozycję, na którą ten drugi przystał. Był to układ, na mocy którego wygrać miał ten, kto wyjdzie z pierwszego łuku jako pierwszy. Żużlowiec rodem z Antypodów uznał jednak, iż po dotknięciu taśmy przez rywala umowa traci ważność, lecz go o tym nie poinformował. Podczas wyścigu zachował zimną krew, usypiając czujność Langtona i w najmniej oczekiwanym momencie wydarł mu tytuł.

Rok później nie było już tak owocnie. Van Praag do finału podchodził z 11 punktami z eliminacji, co nie czyniło go faworytem do obrony tytułu, a jedynie do sięgnięcia po medal. Jednak nie udało się osiągnąć nawet tego drugiego. Po pierwszym zwycięstwie upadł, za co został wykluczony, ale ucierpiał sprzęt. Nie wystartował w swoim trzecim biegu, wygrał czwarty, a w piątym nie zdobył punktu. Efektem tego wraz z Frank Charlesem zajęli szóste miejsce. Udany występ zaliczył w finale '38, jednak do medalu trochę mu brakło. Uplasował się tuż za podium, a mistrzowską koronę zgarnął jego rodak, Bluey Wilkinson. Jak wiemy, w roku 1939 wybuchła II wojna światowa, zatem do finału nie doszło. Mimo to znany był jego skład i dorobek po eliminacjach. Zaledwie 6 punktów kwalifikacyjnych Australijczyka nie czyniło go groźnym dla rywali w walce o najwyższe cele. Jednak w tym momencie dopiero zaczyna się pewna historia. Lionel van Praag nie tylko jeździł na żużlu, ale także latał samolotami. Był pilotem wojskowym, biorąc czynny udział w działaniach w czasie wojny. Jak się okazuje, nie tylko na torze był mistrzem, bo i za sterami samolotu doskonale dawał sobie radę. Australijczyk miał stopień sierżanta, pilotował maszynę RAAF DC-2 A30-8. Okazuje się, że to nie 10 września 1936 był najważniejszym dniem w życiu LvP. To, co wydarzyło się 26 stycznia 1942 odbiło się w całej Australii szerokim echem. Wtedy to samolot, który pilotował wraz z porucznikiem Noelem Websterem. Ich samolot został zaatakowany przez wojska japońskie i zaliczył wodowanie u wybrzeży wysp Indonezjii. Maszyna przebywała w oceanie około trzydziestu godzin. Cała załoga, w tym IMŚ '36, została ranna. Na dodatek musieli oni zmagać się z... atakami rekinów. Na szczęście wszyscy ocaleli. Po tych wydarzeniach Lionel van Praag i Noel Webster zostali odznaczeni Medal Króla Jerzego za bohaterstwo w walce lotniczej.

W czasie wojny ścigał się bardzo mało. Odnotowano starty w Indywidualnych Mistrzostwach Australii. W roku 1940 stanął na najniższym stopniu podium, a rok później ukończył zmagania na drugim miejscu. Srebro tychże rozgrywek zdobył również w latach '46 i '47. Następne sezony dla Lionela van Praaga nie były już tak owocne, karierę zakończył w sezonie 1950/1951. W dziejach światowego sportu żużlowego mieliśmy wielu wybitnych, którzy swoimi zasługami przebijają to, czego dokonał bohater tego tekstu. Jednak warto pamiętać w jakich czasach ścigali się van Prag, Wilkinson czy Langton. Była to zupełnie inna era dla sportu ogółem. Prawdziwa rywalizacja, motywowana chęcią bycia najlepszym. Znacznie mniejsze pieniądze i rozgłos nie wywracały w głowach sportowcom. Jednak to nie to czyni z gwiazd tamtych lat bohaterów. Oni chcieli jeździć, walczyć, bawić publiczność, bawić się sami. Nagle coś przerwało im tę radość uprawiania sportu, nie mogli już pędzić po torach niczym wolne konie na stepie. Wojna odebrała tę możliwość. W momencie nad całym światem zapanował strach i niepokój. Trwoga i przerażenie zdominowały myślenie większości ludzi. Nie tylko żużlowcy byli pokrzywdzeniu. Wielu sportowców tamtych lat straciło coś, co było sensem ich życia. Ktoś wyrwał im serce, zabrał talent, zabił ich od środka. Zamiast jeździć na żużlu ktoś musiał jeździć czołgiem, inny nie biegał za piłką, a z karabinem. Dzisiaj jest zupełnie inaczej, łatwiej. Zawodnicy mają znacznie mniej zmartwień, a świat stoi przed nimi otworem. Nie muszą się obawiać o swoje życie w czasie podróży, nie muszą kombinować. Rynek jest wolny, wszystko jest dostępne. Globalizacja wyrównała nieco szansę w dzisiejszym speedwayu. Zarówno oni, jak i my sami powinniśmy cieszyć się tym, że jest pokój.

Lionel van Praag zmarł 15 maja 1987 w Sydney. W roku 2000 Rząd Australijskiego Głównego Terytorium zadecydował, aby nadać placom i ulicom w Dywizji Gordon imiona australijskich sportowców. Ciekawostką jest fakt, iż van Praag ma za sobą rolę w brytyjskim filmie "Money for speed" z 1933 roku.

Źródło artykułu: