Stefan Smołka: Ciemna dekada

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

W latach osiemdziesiątych sport polski upadał, tak jak cała umęczona ojczyzna. To była bodaj najciemniejsza dekada w powojennej historii Polski; za wyjątkiem samego początku (chodzi o zryw sierpniowy ‘80 i powstanie Solidarności) oraz końcówki (strajki ‘88, "okrągły stół", wybory z czerwca roku 1989).

W tym artykule dowiesz się o:

Źle się działo w monopartyjnej polityce i na gruncie poprawy bytu ludzi w Polsce. Kłamały reżimowe media, po zakładach karnych i ośrodkach odosobnienia wałęsali się na spacerniakach więźniowie sumienia, zdarzały się skrytobójstwa. Ginęli piewcy wolnego słowa, księża. Słowem: totalitarny kraj. Na sklepowych półkach świeciły uwłaczające godności ludzkiej pustki. Obowiązywało embargo Zachodu na Polskę, z jednoczesnym szerokim strumieniem darów, płynących przez Kościół do Polski, jak do kraju objętego wojną. Wobec powyższego zakupy były polowaniem, papier toaletowy, żółty ser, czekolada – artykułami na wagę złota. Mięso? – szkoda gadać! To nie był kryzys obiektywnie akceptowalny, bo przecież kwitł handel pokątny i biły po oczach liczne sklepy dla wybranych: Pewex-y za dolary i tzw. bony dolarowe (z zapachem przedniego tytoniu do fajek) i sklepy "G" dla górników, na specjalne karty, tym zasobniejsze, im więcej rzekomy górnik (podobne przywileje mieli urzędnicy i biurokratyczny dozór) miał przepracowanych sobót. Innymi słowy, za dobrowolne zrzeknięcie się wolności obywatelskiej dostawało się możliwość zakupu "deficytowego" towaru. Pełne upodlenie.

Na sport zabrakło już miejsca wszędzie. Partia odcięła się od rzekomych zawodowców, niby zarabiających krocie, "przewodnia siła narodu" wcale się już nawet nie siliła na stwarzanie choćby pozorów wspierania sportu w skali masowej. Zniknął patronat CRZZ (Centralnej Rady Związków Zawodowych) i LZS (Ludowych Zespołów Sportowych) – co by nie powiedzieć – mecenasów sportu lat powojennych. Zamykano boiska, tu i ówdzie sterczały pordzewiałe konstrukcje chybionych inwestycji, nigdy nie dokończonych basenów, hal sportowych, lodowisk. Do tego potrzeba mądrze poukładanych budżetów lokalnych, czyli przekazania choć części władzy na szczebel gminy. A o tym można było sobie wtedy tylko pomarzyć. Bo nie było budżetów gminnych, lecz iluzoryczna władza – bez władzy, rozłożona na bezwolne 49 województw. Jednocześnie nie było rynkowej gospodarki, a reklama medialna była w powijakach. Rodził się dopiero w bólach nowoczesny sponsoring – wówczas jeszcze partyzancki i zbójecki z powodu braku stosownych uregulowań prawnych. Stąd systematyczny i całkowity upadek sportu w okresie dziewiątej dekady XX wieku. Szło to jeszcze tylko siłą rozpędu, broniły się talenty, których żaden system nie pokona, bo są z natury rzeczy niezniszczalne i ponadczasowe.

Znamienne, iż na Igrzyskach Olimpijskich w Seulu ‘88 najlepszymi z Polaków byli bokserzy i zapaśnicy, czyli przedstawiciele sportów walki. Bo to był w Polsce czas walki. Bo życie było walką. Walką wręcz o... przetrwanie. Mistrzem olimpijskim został niepokorny i małomówny Waldemar Legień, silny i sprytny judoka z Czarnych Bytom (za cztery lata znów był mistrzem olimpijskim), a także ciężki Andrzej Wroński w zapasach. Furorę na arenach południowokoreańskich zrobili też inni waleczni: judoka Janusz Pawłowski, szablista Janusz Olech, zapaśnik Józef Tracz i znakomici bokserzy – Jan Dydak, Henryk Petrich, superciężki Janusz Zarankiewicz, no i młodziutki gigant Andrzej Gołota (z tym to nikt nie chciał sparować, bo nawet na treningach bił po oczach za mocno, bez opamiętania). Trzeba jednak w tym miejscu dodać, że w Seulu nie wystartowali reprezentanci absolutnej potęgi bokserskiej świata Kuby, która zbojkotowała igrzyska w pustym geście solidarności z komunistyczną Koreą Północną. Żałosna polityka.

Lata ponurej stypy polskiego sportu końcówki lat 80 skomentował m.in. Wielki Redaktor Bohdan Tomaszewski, wypowiadający się na łamach Życia Warszawy w roku 1990: ...Coś w tym jest, że chociaż poziom sportu wciąż rośnie, padają coraz wspanialsze rekordy, widowiska stają się efektowniejsze, wiele osób odczuwa brak czegoś. Co to jest to coś? Na pierwszy plan wysunęła się technika, laboratoryjne przygotowanie do startu, wielkie pieniądze, które krążą w sporcie. A w tyle pozostał człowiek, walczący na boisku. Można jednak na to niepokojące zjawisko spojrzeć trochę filozoficznie. Otóż jesteśmy świadkami takiego załamania sportu, jakie czasem zdarza się również człowiekowi. Myślę o załamaniu moralnym. A przecież to człowiek stworzył sport, więc dlaczego ten sport miałby być jakimś wysublimowanym organizmem, bez słabych stron. Mówimy, że sport jest chory, a czy współczesny człowiek jest na pewno całkowicie zdrowy? Te słowa pozostają wciąż aktualne. Red. Bohdan Tomaszewski 18 lat temu, kiedy odwaga była już co prawda tańsza, ale jeszcze nie tak tania jak barszcz ukraiński dziś, mówił o sporcie, bez oderwania od życia, bo ten związek nierozerwalny był zawsze dla niego mottem działania. Nestor polskich sprawozdawców i komentatorów sportowych, człowiek wysokiej Kultury; Bóg nam dał wielki radiowy talent Bohdana Tomaszewskiego – ku pokrzepieniu polskich strapionych serc. To samo można powiedzieć o telewizyjnym fenomenie Jana Ciszewskiego, który w omawianym 1988 roku nie żył już od sześciu lat.

Największy spośród nas – piszących i mówiących o sporcie – wiedział co mówi. Kto wtedy żył i oglądał sport, to ma pojęcie co wtedy się działo. "Fenomenalny" czarnoskóry sprinter kanadyjski Ben Johnsson wygrał najbardziej spektakularny na każdej olimpiadzie męski sprint w seulskim finale, z czasem umykającej gazeli, bijąc wyśrubowany rekord świata. Ale to nie biegł wcale człowiek, lecz w posągowym ciele umięśnionego "mutanta" eksplodowały prochy, którymi się naćpał kanadyjski lekkoatleta – to bez cienia wątpliwości pokazały analizy krwi i moczu "sportowca". Przepraszam bardzo za emocjonalny stosunek, ale też trochę biegałem (400 m. płaskie, również w sztafecie, w latach 70) i całym moim dopingiem był świeży rogalik drożdżowy na czczo, popity mlekiem.

Symboliczny upadek polskiego sportu lat 80

Żużel polski 20 lat temu dołował. Była Dania z genialną trójką podopiecznych Ole Olsena – Erik Gundersen, Hans Nielsen, Jan Osvald Pedersen – zajmującą całe podium IMŚ ’88. To zdarzyło się jeszcze tylko w 1937 – Amerykanie, 1949 – Anglicy i w 1961 – Szwedzi. Za Danią, złotą w DMŚ i w parach, było długo nic, Stany Zjednoczone, a ściślej słoneczna Kalifornia (Sam Ermolenko – czwarty zawodnik finału światowego), Szwecja (Per Jonsson), Anglia, a potem dopiero, gdzieś tak pomiędzy Niemcami (RFN – głównie wówczas, bo socjalistyczna NRD dogorywała, tkwiła w samozachwycie śrubowanych dopingiem rekordów głupoty, co na szczęście nie dotknęło sportu żużlowego) a Węgrami znajdowała się Polska. Walkę o wejście do wielkiego drużynowego finału światowego ’88 Polska przegrała z kretesem ze Szwecją, niedocenianymi Niemcami i Czechosłowacją. Najgorszy był styl, Polacy byli zaledwie tłem dla wymienionych krajów, mimo iż popularność żużla w Polsce wciąż była fenomenem, choć zawodnicy już może mniej noszeni na rękach, niż jeszcze 10 lat temu. Było wciąż zapotrzebowanie na sukces ze strony tłumów, byli utalentowani żużlowcy (Huszcza, Jankowski, Kasprzak, Świst, Krzystyniak, Dołomisiewicz, Stenka), ale nie było adekwatnego odzewu w postaci wyników na światowych torach, bo doskwierała ogólnonarodowa bieda.

Odchodzili, kończąc bogate kariery, najwybitniejsi żużlowcy polscy, ci spełnieni, jak Edward Jancarz, Zenon Plech, czy Piotr Pyszny, ale też i ci będący u progu swoich karier. Zmasowany był wtedy odpływ ludzi na Zachód. Było na to ciche przyzwolenie władz. Wyjechać stąd jak najdalej!... – marzenie wielu, cel życia. Łatwe to wcale nie było. Ileż dramatów ludzkich, rozdartych sumień? Trzeba było mieć do tego szczęście, chody tu i tam, żeby w ogóle dostać paszport, za wizą odstać, bądź kupić miejsce w kolejkach liczonych na doby, tygodnie – zakombinować w inny sposób. Byli tacy, co świetnie się czuli w tej mętnej wodzie. Potem jeszcze trzeba było zdobyć walutę, tę oficjalną na specjalne książeczki i tę lewą od cinkciarzy, schowaną do wewnętrznej kieszeni spodenek. Promy na Bałtyku płynęły pełne na Zachód, a puste z powrotem, nawet nie zawsze z pełną załogą. Sportowcom było "łatwiej", bo więcej podróżowali. Tak tydzień po tygodniu odpływały z Polski najcenniejsze skarby narodowe – na pozór zwyczajni ludzie, ale przecież niejednokrotnie wybitne jednostki, nietuzinkowych talentów i często ogromnej pracowitości. Zabierali ze sobą dzieci! Niestety, odtąd zaczęli pracować na chwałę nowych ojczyzn, tam sprzedawać swoje zdolności, bo ta matczyna – ojczyzna ojców – nimi wzgardziła, nie potrafiła docenić podejmowanych trudów i starań, nawet tych służących jej dobru. Wyjeżdżali bez gwarancji, że dane im będzie kiedykolwiek wrócić do rodzinnych stron. Tych strat nikt nie liczył, a dotyczyły również sportu, nie wyłączając sportu żużlowego. Byli to zawodnicy, często mający już sportowe kariery za sobą, ale swoją bolesną nieobecnością w kraju urodzenia zubażający środowisko, potencjalni działacze i trenerzy. Kraj opuścili m.in.: Józef Wieczorek – Niemcy, Jerzy Trzeszkowski – Szwecja, Ameryka Płn, Robert Słaboń – Kanada, Roman Wieczorek, Erwin Maj, słynna trójka braci Tkocz (Janek – Francja, Staszek i Andrzej – Niemcy, Jan Malinowski i jego zięć Bolesław Proch, Andrzej Marynowski, Alfred Siekierka, Stanisław Kilian, Jerzy Wilim, Henryk Gluecklich – wszyscy Niemcy). Należy się przynajmniej dobre słowo tym ludziom, którzy okazali się pionierami Zjednoczonej Europy. Oni Polskę z ciężkimi sercami opuszczali, ale w większości przypadków nigdy się jej nie wyrzekli we własnych sumieniach.

Stefan Smołka

Źródło artykułu:
Komentarze (0)