Zewsząd straszą nas kryzysem. Prasa, radio, telewizja, Internet. Już nawet złotousty pan premier daje wyraźnie do zrozumienia, aby zieleni nie kojarzyć bynajmniej z wyspą pełną szczęśliwości, jak wcześniej, ani też Boże uchroń kolorem waluty amerykańskiej, przez dziesięciolecia symbolu polskiej tęsknoty za dobrobytem i stabilizacją. Rosną ceny, wszystko drożeje z wyjątkiem odwagi. Działacze żużlowi, przynajmniej po części, pokornieją. Mało słychać o stanie, który młodzież określa mianem "napinki". Ciszej nad kontraktami za bajeczne, niewyobrażalne wręcz pieniądze. Nawet ci, którym udało się wzmocnić drużynę specjalnie się tym nie chełpią. Słynne sprzed kilku lat "Kto zabroni bogatemu" jest wyraźnie passe.
Obowiązuje umiar. – Budujemy skład na miarę naszych możliwości - mówi w wywiadzie ten i ów prezes, niechcący zupełnie parafrazując niejako znany cytat z kultowego "Misia" Stanisława Barei. Słowem, jak to mawiają, lepiej bywało. Skoro w klubach "lepiej bywało" to w skórę siłą rzeczy oberwą też zawodnicy. Nie ma bata, to jest przecież system naczyń połączonych. A zawodnicy, co zrozumiałe, na obniżenie ich wynagrodzeniowych standardów patrzą okiem kusym. W ich interesie jest przecież aby poniesione nakłady stanowiły jak najmniejszą część pieniędzy zarobionych na torze. Bo ta różnica minus podatek to jest zawodnika dochód. A żona chodzi do sklepu i narzeka, że coraz to wszystko drożeje. Toteż nie bardzo jest im miłe, kiedy koszty mają rosnąć, a zarobki nie za bardzo i jak się okazuje dotyczy to także tych najlepszych.
Przykład pierwszy z brzegu (przykład, nie żużlowiec) to Ryan Sullivan. Australijczyk wrósł w pejzaż Torunia niczym pomnik Kopernika na tamtejszym Rynku i przez chyba wszystkich kibiców dawno traktowany jest jako swój chłop. Zupełnie słusznie, bo nie raz i nie dwa dawał powody do radości i dumy i kibicom i działaczom. Teraz, w między sezonowej przerwie Anioły obrosły mocno w piórka (a konkretnie w Tomasza Golloba) do tego stopnia, że jeden z zawodników, który miałby z pocałowaniem ręki miejsce w składzie w każdym innym klubie z ekstraligi będzie musiał grzać ławę.
Ambicje są więc duże, co w przypadku takiego ośrodka jak Toruń może oznaczać tylko jedno - drużynowe mistrzostwo Polski. Wszystko inne będzie traktowane jako zawód. No więc niby wszystko grało i buczało, ale jak się okazuje nie do końca, bo Sullivanowi nie podoba się kwestia ubezpieczenia i przy pomocy łebskiego prawnika walczy o swoje. W sumie trudno mu się nawet dziwić. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że zawodnika z żużlową spółką łączą stosunki pracodawca - pracobiorca, to Sullivan niczym nie różni się od kolejarza, czy górnika. Tamten, jeżeli uznaje, że dzieje mu się krzywda, lub pracodawca nie realizuje wcześniejszych umów, to protestuje. Werbalnie- próbuje negocjacji przekonując do swoich racji, kiedy to nie pomoże ogłasza strajk, w ostateczności organizuje "kryterium uliczne" z paleniem opon pod kancelarią rządu lub parlamentem. Mało to razy już to przerabialiśmy?
Różnica jest taka, że Sullivan nie obklei raczej Torunia plakatami o strajku i nie będzie się pod sejmem naparzał z policją. Chociaż drzewiej zawodnicy, którzy uważali, że dzieje im się źle miewali rozmaite pomysły, aby opinia publiczną trochę wstrząsnąć, licząc, że wymusi ona na działaczach decyzje dla zawodników korzystne. Ot na przykład pamiętacie być może Czytelnicy historię dwóch żużlowców Wandy Kraków, którzy na znak protestu przykuli się do kaloryfera w klubowym pomieszczeniu. Tutaj, mam taką nadzieję, skończy się na negocjacjach i wszystko rozejdzie po kościach. Oby. Jakoś trudno uwierzyć, aby "górnik" Sullivan nie pofedrował już w naszej ekstralidze.
Robert Noga