Regulamin wydany jedenaście lat później już dla samego tylko speedwaya przypomina książeczkę do nabożeństwa, z tym, że jest około trzy razy cieńszy. Jak wyglądał regulamin za rok 2013? Księga, pokaźnych rozmiarów, ponad osiemset artykułów, kalendarz i inne postanowienia na ponad trzystu stronach. Tak to wygląda obecnie. Ktoś pomyśli, co też ci działacze w Warszawce wymyślają, po co komu taka wzrastająca lawinowo biurokracja i przepis, który goni przepis i przepisem pogania. Pytanie dobre, tylko adres nie do końca trafny. Geometryczny postęp w rozroście regulaminów ma bowiem jedno ze swoich źródeł w braku wzajemnego porozumienia i zaufania pomiędzy działaczami poszczególnych klubów. Pamiętacie hecę sprzed kilku lat, kiedy to prezesi kilku klubów postanowili stworzyć wspólny front przeciwko właścicielowi cyklu Grand Prix i wymóc na nim rotację miast, które organizują mistrzowskie turnieje, tak aby więcej klubów zarobiło, a koszty płacone Anglikon były niższe? Pamiętacie czym to się skończyło? Tubalnym śmiechem przyjaciół zza Kanału La Manche, którzy w tri miga dogadali się z jednym z prezesów i inicjatywa została spuszczona na drzewo.
Codzienność przynosi na to kolejne dowody. W efekcie regulaminy pęcznieją między innymi dlatego, że trzeba do nich dopisywać kolejne artykuły, które regulują sporne nowe kwestie. I tak w koło, a wszystko to przypomina dziecięcą zabawę w policjantów i złodziei. Kolejny odcinek tejże zabawy oglądamy właśnie aktualnie. W ubiegłym roku prezesi klubowi ustalili, że należy znieść KSM. Teraz, jak wieść niesie, większość optuje aby KSM, przynajmniej ta górna jednak pozostała. Bo o co chodzi? Ano o to, aby niektóre kluby nie budowały dream teamów i nie zdominowały ekstraligi, dając innym szansę na podjęcie równej rywalizacji. A co to jest jak nie brak zaufania? Przecież gdyby kluby postępowały wobec siebie fair wystarczyłoby jedno spotkanie prezesów i podjęcie konkretnych uzgodnień finansowych. Ale gdzież tam, po co. Jedni drugich się boją, panuje psychoza strachu przed tak zwanym wykiwaniem. Nikt nie chce zostać z przysłowiową ręką w nocniku, nikt nie chce robić za naiwniaka, który dał się nabrać konkurencji. I dlatego mamy, to co mamy. Gdyby zarządcy klubów sobie ufali i potrafili podjąć wspólne decyzje dla dobra ogółu, problemu, taki jak ten powyższy zupełnie by nie było. Ale nasz rodzimy żużel często jest jak socjalizm. Z nadludzkim poświęceniem zwalcza problemy, które wcześniej sam tworzy. I mamy, to co mamy. Błędne koło zmian regulaminowych, czyli totalny bajzel na całej linii.
Najnowszy przykład zaczerpnąłem z wypowiedzi Krzysztofa Cegielskiego cytowanej przez SportoweFakty.pl, rzecz dotyczy limitów wynagrodzeń, które mają być kolejną tamą przeciwko nonsensownemu wyścigowi zbrojeń. Chwalebne. Ale jak twierdzi Krzysztof, a facet, co by nie powiedzieć, wie raczej co w trawie piska, niektórzy już mają pomysł jak te regulacje zamordować nim jeszcze zaczną w praktyce funkcjonować. Ot chociażby przerzucając część kosztów na sponsora, albo podpisując umowę nie z samym zawodnikiem ale z kimś z jego otoczenia. I "Cegła" pyta retorycznie: - W ogóle to nie rozumiem, po co wymyśla się jakieś reguły, skoro natychmiast szuka się furtek, które pozwolą je obejść. Retorycznie, bowiem nikt z tych dżentelmenów, do których pytanie owo jest skierowane nie zamierza oczywiście na nie odpowiedzieć. Liczy się przecież własny grajdołek. Tu i teraz. Rozpocząłem ten felieton od przypomnienia jak wygląda obecny regulamin, na zakończenie dodam, że ma on żółty kolor okładki, co niektórym kojarzy się z "żółtymi papierami". I przenoszą to pojęcie na cały nasz speedway.
I szukaj tu człowieku argumentów, że jest jednak inaczej…
Robert Noga