Byli za to wychowankowie - w każdym z klubów. I to na nich się chodziło. Drużynowym Mistrzem Polski '88 została Unia Leszno – kuźnia talentów, z ogromną (11 pkt.) przewagą w tabeli. Tej niebotycznej przewadze jednej drużyny sprzyjał ustanowiony rok wcześniej, niefortunny zapis regulaminowy, stanowiący, iż zespół, który wygra z przewagą min. 25 pkt. zyskuje dodatkowy punkt meczowy w tabeli, zaś zespół przegrywający taką samą różnicą 25 pkt. traci jeden punkt meczowy, czyli innymi słowy "zdobywa" -1 (minus jeden). To było wzięte wprost z niezbyt dokładnie poukładanego "sufitu", więc nie mogło się sprawdzić. Najlepszymi zawodnikami w całych rozgrywkach byli dwaj zawodnicy Unii: Zenon Kasprzak i Roman Jankowski, a w czołówce był jeszcze jeden "byk" – Jan Krzystyniak. Druga linia bombowego składu Unii (Piotr Pawlicki, Dariusz Baliński i Zbigniew Krakowski) decydowałaby o sile większości klubów w Polsce.
Zwycięskie "Byki": Zenon Kasprzak, Jan Krzystyniak, Roman Jankowski
Od 1975 do 1989 roku Unia Leszno nie schodziła z umownego podium DMP, t.j. przez całe długie 15 lat, z jedynym wyjątkiem na rok 1978, kiedy to leszczynianie zajęli "dopiero" czwarte miejsce. W tym czasie Unia sześciokrotnie wygrała ligową rywalizację, ale za rok 1984 tytułu jej faktycznie nie przyznano, z powodu prowokacyjnie niesportowej postawy - takiej swoistej "filantropii" na rzecz słabszego - w meczu ostatniej kolejki w Rzeszowie, kiedy to ważyły się losy słabszych zespołów zagrożonych spadkiem z ligi. W rezultacie owa przykładna kara, dana ku przestrodze. Sprawa mocno kontrowersyjna, dyskusyjna, zważywszy czas - epokę, tuż po ciemnej nocy stanu wojennego.
Srebro DMP zdobył ROW – równie zasłużona firma, nawet długo niespodziewanie prowadząca w tabeli ligowej elity. W tym samym piętnastoleciu (1975-89) rybniczanie - wręcz odwrotnie - nie mieścili się w strefie medalowej, za chlubnym wyjątkiem lat 1980, 1988, 1989. Do tego potem dołożyli srebro roku 1990 i były to ostatnie wielkie dni (złośliwcy powiedzą: podrygi) rybnickiego speedway'a w wydaniu ligowym. ROW w ostatnim meczu sezonu przegrał symbolicznie, u siebie z Unią Leszno. Mecz na szczycie liderów ekstraklasy w Rybniku (z których jeden był już mistrzem Polski), dla gospodarzy przegrany wprawdzie po walce, ale jednak zdecydowanie, miał się ku końcowi, gdy wyjątkowo pełen stadion (15 tys. - dziś nie do pomyślenia frekwencja) wybuchnął nagle niepohamowanym entuzjazmem - aplauzem wprost, gdyż oto spiker zawodów ogłosił, że Stal Gorzów wygrała z Polonią Bydgoszcz, chociaż o nic już nie walczyła, poza uniknięciem wspomnianego casusu Leszna 84. Remis w Gorzowie dla Polonii Bydgoszcz już oznaczałby srebro ligowe, kosztem Rybnika. O to szła gra - ani Gorzów nie odpuścił w domu, ani Leszno na wyjeździe - wygrał sport. Rybniczanie mieli swoich liderów w osobach Mirosława Korbela i braci Skupieniów, z których Antoni był w wielkiej formie. Był to ewidentnie piąty żużlowiec w Polsce (piąta średnia w lidze, piąty w dwudniowym finale IMP w Lesznie, piąty w klasyfikacji Złotego Kasku). W Rybniku błyszczeli ponadto: niezmordowany Klimowicz, wciąż wiele obiecujący Bem i waleczny Pawliczek, a z młodzieży Darek Fliegert. Czołowa szóstka polskich żużlowców sprzed 20 lat wyglądała mniej więcej tak: Kasprzak, Jankowski, Krzystyniak, Świst, Antoni Skupień i Huszcza.
Polonia Bydgoszcz przymierzała się do tronu DMP już od kilku lat. W 1985 była tuż za podium, potem zaś, niesamowicie wyrównanym składem, otarła się o złoto ligi, by wreszcie w 1987 jeszcze raz odebrać srebrne tytuły. Na to samo zanosiło się w 1988 roku, ale silny ROW i pechowy bieg zdarzeń (brak kontuzjowanego w bydgoskim finale MDMP Waldemara Cieślewicza) odebrał Polonii srebrny laur. Na meczach Polonii rej wodził Ryszard Dołomisiewicz, a robili co mogli Jacek Gomólski i Waldemar Cieślewicz - obaj rodem z Gniezna i Jacek Woźniak. Pod koniec sezonu, oprócz kontuzjowanego Cieślewicza, zabrakło też Marka Ziarnika, który był już zmęczony i odstawił motocykl na dobre. Ale ponieważ życie nie znosi próżni, więc 17 lipca pokazał się w składzie Polonii Bydgoszcz talent najczystszej wody - Tomasz Gollob.
Długo liczył się Falubaz - w końcu czwarty, przed Stalą Gorzów. Był to klub niezwykłej dynamiki, szalenie zdolnej młodzieży, nie zawsze zmierzającej w najbardziej pożądanym kierunku. Patrząc z perspektywy roku 1988, teza powyższa znajdzie niebawem liczne dowody, na stadionie i w życiu pozasportowym. Młodzieżą w Zielonej Górze opiekowali się wówczas dwaj trenerzy, raczej mało wcześniej znani jako żużlowcy: Jan Grabowski i Czesław Czernicki (pech nie pozwolił mu zrobić licencji), za to dziś najbardziej wzięci polscy trenerzy, z tych co owoc wydają obfity. To był taki wulkan Zielona Góra. Gdy eksplodował, to nie zawsze gorąca lawa popłynęła tam, gdzie przewidywano. Ale to jest temat na inne opowiadanie. Dudek (Sławomir) i Szymkowiak (Jarosław) - notabene mocno kojarzące się z piłką nożną nazwiska, Jan Połubiński i Dariusz Michalak – pechowcy, Zbigniew Błażejczak i Marek Molka. Ta ostatnia para zapisała… makabryczną kartę w młodych biografiach, jak u Dostojewskiego – "Zbrodnia i kara". Jednakże w roku 1988 była to taka szalenie obiecująca paczka nadziei dla ambitnego Falubazu, dawnych Zgrzeblarek. Wystarczyło do nich dodać będącego wciąż i niezmiennie w znakomitej formie Andrzeja Huszczę i już był super zespół na ligę. Falubaz toczył swoje zaciekłe boje z lokalnym rywalem, Stalą Gorzów, a obie firmy prezentowały solidny wysoki poziom, także w latach następnych. Stal Gorzów mistrzem już więcej nie została, ale bywała blisko korony. Jej podstawowym atutem w tych latach był Piotr Świst, także jeden z większych talentów w całej historii polskiego żużla, choć jak się okazało nie do końca spełniony, z wielu powodów, ciężkich kontuzji nie wyłączając. Śwista w Gorzowie wspierali dzielnie Ryszard Franczyszyn, Cezary Owiżyc i Krzysztof Okupski.
Dolną piątkę drużyn otwierało Wybrzeże z Dariuszem Stenką, solidnym Miro Berlińskim i chimerycznym Dzikowskim na czele, przed faworyzowanym Apatorem i Unią Tarnów. W Toruniu nieco słabszy sezon zaliczył Wojciech Żabiałowicz - absolutny lider Apatora, startujący w koronie mistrza Polski za 1987 rok (dwa lata wcześniej, mocno wspierany przez Eugeniusza Miastkowskiego, Grzegorza Śniegowskiego i Stanisłąwa Miedzińskiego, poprowadził ambitny zespół z rodzinnego Torunia do historycznej pierwszej wiktorii w ekstraklasie żużlowej), a natomiast uzdolniona młodzież: Jacek Krzyżaniak, Mirosław Kowalik i Robert Sawina, jeszcze wystarczająco nie okrzepła. Inna sprawa, iż żaden z wyżej wymienionej trójki juniorów nie miał w sezonie 1988 jeszcze skończonych 20 lat życia, a Sawina był ledwie siedemnastolatkiem. Na dokładkę był jeszcze w Toruniu inny świetnie zapowiadający się już dwa lata wcześniej młodzian: Krzysztof Kuczwalski, zaś taki zadziorny Stefan Tietz też dopiero co opadł z juniorskich piórek (23 lata). Dla Torunia 20 lat temu rysowały się naprawdę piękne widoki na przyszłość.
Rzeszów i Kolejarz Opole zamknęły tabelę. Kolejarz spadł z hukiem, i minusem na swoim koncie, mimo znakomitej wizytówki w składzie, niepokornego Wojciecha Załuskiego (za rok z nizin II ligi wszedł na szczyt - najwyższy stopień podium IMP '89 - takie przypadki w historii zdarzały się nader rzadko). Żużel opolski niestety do dziś się nie podniósł. Stal Rzeszów w końcu obroniła się w barażach z Wrocławiem. Liderem tej ekipy był Janusz Stachyra, wywodzący się z Lublina, którego Motor nie nacieszył się zbytnio swoim znamienitym wychowankiem. Stachyra sr był jak wino, im starszy tym lepszy.
W drugiej lidze na samym finiszu wygrała Ostrovią przed Spartą Wrocław. W Ostrowie wielką życiową formą błyszczał Jacek Brucheiser - ojciec większości zwycięstw drugoligowych, zaś we Wrocławiu Grzegorz Malinowski i Henryk Piekarski. Trzeci w silnej II lidze był Motor Lublin, z Markiem Kępa, Jerzym Głogowskim i Dariuszem Śledziem, klub powoli ujawniający coraz bardziej wysublimowane ambicje. Dopiero za tą trójką znalazły się drużyny do niedawna dużo znaczące na żużlowej mapie Polski: Włókniarz Częstochowa (bez zawieszonego Józefa Kafla, ale z obiecującym szarpaką Sławomirem Drabikiem), Śląsk Świętochłowice i Start Gniezno. Śląsk też odtąd notował już tylko klęski, by w końcu przestać istnieć. Heimat – ojczyzna serca – dla żużlowego rodu Waloszków. To jest dramat sympatyków czarnego sportu w gęsto zaludnionym Górnośląskim Okręgu Przemysłowym. Wciąż żyje nadzieja.
W sumie rozgrywki ligowe roku 1988 trzeba uznać za udane, budzące nadzwyczaj wielkie zainteresowanie. Optymizmem napawała szeroka fala młodzieży pukająca do drzwi reprezentacji narodowej. Problemem były natomiast liczne, ciężkie, a nawet tragiczne wypadki na żużlowych torach, no… i całkowity brak sukcesów międzynarodowych. Nawet ci, co rządzili i dzielili na krajowym podwórku, dysponujący często całkiem już przyzwoitym sprzętem (marki Godden), gdy stawali na torze obok zawodników duńskich, angielskich czy szwedzkich, byli bezradni jak małe dzieci. Brakowało stałych - na co dzień – kontaktów z czołówką światową. Polaków, którzy dziś tak szerokim gestem otwierają drzwi swoich złotodajnych lig, zbywano milczeniem (a to wizy brak, a to prawa do zatrudnienia - każdy wykręt jest dobry). Silna wciąż liga brytyjska dla biednych Polaków nie istniała, a jednocześnie mieli tam dostęp, co ciekawe, wschodni Niemcy, Węgrzy i Czesi. Taka swoista sprawiedliwość europejska.
W Polsce rodziła się wtedy nowa oligarchia, liczne były przypadki "wilczej" (minister od przemysłu w rządzie M.F. Rakowskiego – Mieczysław Wilczek) prywatyzacji, powstawały Spółki JV (joint venture), z udziałem kapitału zagranicznego, o nie do końca jasnym pochodzeniu, z różnych środowisk polonijnych i nie tylko, także zza Oceanu. Jednostki w Polsce bogaciły się do granic nieprzyzwoitości. Dla sportu żużlowego oznaczało to niebawem otwarcie się na świat, czyli prekursorski zwrot w dziejach całego polskiego sportu. Żużel dał początek tej rewolucji, potem wraz z murem berlińskim (październik 1990) runęły także inne mury. Dla sportu granice pootwierały się w obie strony - wzdłuż i wszerz. Dziś już mało kto pamięta, że zaczęło się od speedway'a. Początek tej fali w Polsce, rozlanej potem na wszystkie dyscypliny dał właśnie Lublin, beniaminek polskiej żużlowej ligi - Motor (postępu?), już wiosną 1990 roku ściągając do siebie pewnego wybitnego Duńczyka – aktualnego Indywidualnego Mistrza Świata – Hansa Nielsena, z wiele mówiącym przydomkiem "profesora z Oxfordu". Zastanawiać musi, iż na tym szerokim geście otwarcia się Polski na świat najbardziej straciły kluby z gruntu dobrze poukładane, ambitne w pracy u podstaw, jak Unia Leszno i ROW Rybnik, które znalazły się w ciężkich tarapatach i w konsekwencji solidarnie pospadały z ligi w roku 1991. W roku 1988 nikt nie mógł się jeszcze nawet domyślić takiego obrotu sprawy.
Stefan Smołka
PS. Zdjęcia pochodzą z albumów i zbiorów prywatnych żużlowców