Obiektywnie rzecz biorąc, nietrudno wytypować polskiego żużlowca, którego bez wątpienia można nazwać wielkim - najlepszym, najświetniejszym. To król ostatnich dekad Tomasz Gollob. Pomijając tę jedyną oczywistość, w zależności od tego, kto mówi i skąd głos typującego płynie, pojawiłoby się kilkanaście innych, lepiej lub gorzej uzasadnionych kandydatur.
Mamy pod ręką statystyki, które, aczkolwiek suche i zimne, odarte z emocji, pozbawione kontekstu, wiele mówią i muszą być punktem wyjścia. Są też przekazywane latami mity i legendy, często barwne, emocjonalne, odrzucające logiczny wywód oparty na faktach. Spróbujmy pożenić wodę z ogniem, spojrzeć na całość trochę sercem, a trochę rozumem.
Na pewno na miano absolutnie wielkiego zasłużył wspominany w tym miejscu wielokrotnie, legendarny Alfred Smoczyk, cudowne dziecko leszczyńskiego podwórka. Zbyt często o nim słyszałem (dopiero potem przeczytałem) by wątpić w jego wielkość, choć sam oglądać go jeszcze nie mogłem. "Fred" z oficjalnych dokonań indywidualnych wspiął się na szczyt IMP 1949 - innego wyzwania dla niego wtedy nie było. Wygrał wszystko co było do wygrania, koronował się na pierwszego króla żużlowej Polski, wyłonionego pierwszy raz w zunifikowanej pod względem klas pojemności formule, co jako jednodniowa impreza przetrwało (i niech tak zostanie, bo jest swego rodzaju kanonem dyscypliny). Panować przyszło mu krótko - ledwie rok - zginął tak młodo (22 lata) niemalże na polu chwały, a przynajmniej w pełnym rynsztunku rasowego motocyklisty - tak go też pochowano. Czy gdyby nie powołano go do wojska, to na pewno by zginął? Pokonał wielu herosów, przegrał w zderzeniu z... przydrożnym drzewem. To jest na pewno - historycznie rzecz biorąc - kandydat na żużlowego idola nr 1.
Następców wielkiego "Freda" w latach pierwszych po jego śmierci nawet specjalnie nie szukano, tak wielka była trauma po jego utracie. Nawet - rzecz kuriozalna - nie uznano bezdyskusyjnego mistrzostwa Polski Józefa Olejniczaka w roku 1950, choć był bezkonkurencyjny na torze w Krakowie. Dopiero w 1984 roku odkręcono ten absurd i po latach oficjalnie uznano zasłużonego Olejniczaka za mistrza Polski, korygując historyczne tabele. Alfred Smoczyk pośmiertnie "dostał" honorowy tytuł IMP. Wygrał sport, sprawiedliwości stało się zadość.
Chronologicznie drugim z wielkich po Smoczyku w Polsce był Florian Kapała. Cztery tytuły IMP mówią tu same za siebie. Rodzony rawiczanin, z którego Rzeszów był taki dumny. Zapisał kartę piękną, niestety jeszcze wtedy nie z własnej winy - prawie wyłącznie na krajowym podwórku. Pierwsza dziesiątka IMŚ była raz jeden jego udziałem (siódmy w 1961 roku w Malmoe). Ukaranych za wygraną wojnę Polaków dopiero od 1956 roku łaskawie dopuszczono do "stołu pańskiego" światowej federacji i nie było to od razu równoprawne wejście. Przed "Florkiem" rok wcześniej tej samej sztuki pokazania się w "kotle czarownic" Empire Stadium na Wembley dokonał inny świetny polski żużlowiec Stefan Kwoczała. Częstochowianin zdobył też tytuł IMP, a karierę zakończyć musiał przedwcześnie po fatalnym upadku w Krakowie, w 1961 roku. Takich niedokończonych karier uznanych talentów też było niemało.
W dziesiątce najlepszych na świecie żużlowców meldowali się potem nieraz inni Polacy, zdobywający przy tym seryjnie ważne tytuły krajowe. Nawet sam awans do finału IMŚ dużo znaczył i był nobilitacją dla żużlowca. Dziś to jest trochę pokręcone, bo sezon miniony wyznacza hierarchię na kolejny, podczas gdy kiedyś wszystko było zamknięte w ramy jednego roku. "Dzika karta" niweluje ten mankament słabo i ze sportem ma mniej wspólnego. Gdy chodzi o polskich śmiałków w najbardziej trudnej i sportowo znaczącej rywalizacji IMŚ, to w tym miejscu wymienić wypada tego pierwszego w ogóle polskiego herosa wspinającego się skutecznie na podium światowego finału indywidualnie, Antoniego Worynę, dokonującego tej sztuki nawet dwukrotnie, w 1966 i 1970 roku.
Wracając do legend mych ulubionych, takimi naturalnymi liderami na listach najlepszych polskich żużlowców w historii są od dziesięcioleci Edward Jancarz i Zenon Plech, para żużlowców na pewno znakomitych, nadzwyczaj utytułowanych, ale przede wszystkim dużo mocniej wypromowanych medialnie dzięki telewizji, która w początkach ich karier (przełom lat 60. i 70.) wchodziła w Polsce pod każdą niemal strzechę, w czym pomogły sukcesy polskich klubów futbolowych, Górnika Zabrze i Legii Warszawa, kadry piłkarskiej Ryszarda Koncewicza i Kazimierza Górskiego, wreszcie lądowanie ludzi na Księżycu). Obaj gorzowianie okazali się prawdziwymi łowcami medali. Ilość ich jednak nie zawsze szła w parze z jakością.[nextpage]Jancarz - oprócz owego brązu dla Polski nr 2 w IMŚ 1968, złota DMŚ 1969, był jeszcze dwa razy srebrny i cztery razy brązowy w drużynowych finałach. Trzykrotnie meldował się w pierwszej dziesiątce IMŚ (w dużym rozrzucie czasowym: Wembley ’69, Chorzów ’79 i Los Angeles ’82), dwa razy był srebrny i dwa razy brązowy w MŚP. Dwa razy był też polskim indywidualnym czempionem (1975, 1983) oraz dwa razy zdobywcą cieszącego się kiedyś dużym prestiżem Złotego Kasku. Wszystko starał się osiągać… razy dwa. Miał też niestety dwie żony. Szkoda gadać... Wiemy jak przy tej drugiej to się skończyło - makabryczną śmiercią "Eddiego".
O całe 7 lat młodszy od Jancarza Zenon Plech nie zdołał za bardzo przebić starszego kolegi. Niewątpliwym atutem Plecha jest srebro IMŚ z Chorzowa w 1979 roku, ale, w przeciwieństwie do Jancarza (oraz wymienionych wcześniej). Plech nigdy nie wrócił z żadnego ze światowych finałów ze złotem w kieszeni. Miał może mniej szczęścia, choć dużo większe pole do popisu, a na dodatek ze swoim wielkim talentem, wskutek postępującego wówczas kryzysu w umęczonym "komuną" kraju, konkurencję miał już zdecydowanie bledszą. "Super Zenon" zdobył aż 5 razy złoto IMP (od 1972 do 1985), czym ustanowił długotrwały rekord, pobity dopiero przez młodszego z Gollobów, ale biorąc wszystkie laury krajowe, znów Jancarza w tabelach trzeba postawić jednak nieco wyżej.
Gdy się jednak przyjrzeć dokładniej, to pod względem jakości - czy jak kto woli szlachetności - zdobytych medali, tę znakomitą parę: Jancarz-Plech, wynoszącą Stal Gorzów ku pierwszym utrwalonym na lata wyżynom, przebili inni. Choćby ich nauczyciel, inny gorzowianin (z Gniezna) Pogorzelski - trzy razy "złoty" w DMŚ, wspomniany wcześniej Woryna, no i "złoty" po trzykroć w DMŚ i do tego jeden raz mistrz świata par z Jurkiem Szczakielem - Andrzej "Wielkolud" Wyglenda.
Fakt pozostaje faktem. Złotego (1969) Jancarza może nie w tym stopniu, ale srebrnego w większości na światowych arenach Zenka Plecha na historycznej liście światowych medalistów zdystansował wyżej wspomniany Andrzej Pogorzelski, ale nie tylko on. Przed tym znakomitym polskim reprezentantem, a później trenerem, światowe "złoto dla zuchwałych" (DMŚ 1961) zgarnęli także Marian Kaiser, Henryk Żyto, Florian Kapała, Mieczysław Połukard i Stanisław Tkocz, w finale DMŚ w Kempten 1965, razem z "Pogo": Wyglenda, Woryna i Podlecki, zaś we Wrocławiu w 1966 r.: Woryna, Wyglenda i ten niesamowity outsider "Maryś" Rose. Każdy z owych mistrzów przed nastaniem ery Plecha był także (oprócz tegoż Pogorzelskiego, Podleckiego i Rose), przynajmniej raz, mistrzem Polski indywidualnie (Florek Kapała - nawet 4 razy, a Staszek Tkocz - 2 razy). Oni też, gdyby kierować się tylko jakością zdobytych medali MŚ, w tym historycznym zestawieniu jakościowym znaleźć się winni przed Plechem, nawet gdyby sami tego nie chcieli. My jednak musimy tutaj wyważyć racje, z uwzględnieniem szerszego kontekstu. Pytanie choćby, gdzie umieścić w tym towarzystwie Jerzego Szczakiela, dwukrotnego mistrza świata, raz indywidualnie (1973), raz w konkurencji par (1971), ale bez innych osiągnięć? Dalej, trudna kwestia wicemistrza świata indywidualnie i pięciokrotnie brązowego z drużyną, ale ani razu na żadnym najwyższym stopniu podium światowych finałów (a także krajowych), Pawła Waloszka. Wreszcie dylemat złotego, było nie było także, Henryka Gluecklicha podczas finału DMŚ 1969, który oprócz tego miał swój udział w czterech brązowych medalach MŚ dla naszego kraju... To są świetne wyniki, ale znikoma liczba innych, zwłaszcza złotych laurów musi obniżać notowania takiego delikwenta.
Także "srebrni" przed Plechem w mistrzostwach świata byli: Woryna, Wyglenda, Jerzy Trzeszkowski i Zbigniew Podlecki, zaś po Plechu (bądź też wraz z nim): Jancarz, Piotr Bruzda, Marek Cieślak, Jerzy Rembas, Bolesław Proch, Bogusław Nowak, Ryszard Fabiszewski, Andrzej Huszcza, nie mówiąc o bohaterach ostatniej doby - Tomku i Jacku Gollobach, Piotrze Protasiewiczu (także 3 razy złoty z kadrą narodową), Jacku Krzyżaniaku, Sebastianie Ułamku, Jarosławie Hampelu (jak i T. Gollob 6 razy złoty w DMŚ), Grzegorzu Walasku (także złotym), Krzysztofie Cegielskim, Rune Holcie (trzy razy w złocie), Wiesławie Jagusiu. Złotem Plecha (i innych) przebili oprócz tego: Sławomir Drabik (1996), Krzysztof Kasprzak (ten ze swoimi czterema złotymi laurami DPŚ wdziera się już wprost do czołówki historycznej tabeli wszech czasów), Damian Baliński (2007), Adrian Miedziński (dwukrotnie - 2009 i 2010), Janusz Kołodziej (również dwukrotnie - 2010 i 2011), Maciej Janowski i Patryk Dudek (2013). To musi znaleźć odbicie w ostatecznej kolejności wśród największych.
Trzeba dodać rzecz oczywistą, iż medal medalowi nie jest równy. Nawet gdyby zestawić systemowo podobne finały DMŚ z roku medalowo dla Polski pierwszego - 1961 i tego ostatniego z roku 2013 (DPŚ), to chociaż pół wieku minęło - tu czwórmecz i tam czwórmecz - porównania właściwie nie ma. Zupełnie inne realia międzynarodowe. Świat żużlowy, poza Polską, zbiedniał. Brytania Wielka pozostała już tylko z nazwy, mimo ciągnięcia za uszy - Nowa (dla żużla) Zelandia praktycznie nie istnieje, dołuje znakomita przed laty Szwecja, słabi są Czesi, Amerykanie się cofają, nie ma Austrii, Bułgarii, Węgier, choć tych ostatnich i wtedy mało co było. Wobec gasnącej konkurencji na rynku złoto wyraźnie staniało, choć to w żadnym razie nie odnosi się do tego najbardziej rozwiniętego prestiżowo i medialnie cyklu Speedway Grand Prix.
Jakieś w miarę obiektywne kryteria przyjąć się jednak na pewno da. Wychodząc z tego założenia pozwoliłem sobie na opracowanie listy najwybitniejszych polskich żużlowców podług ich optymalnie wyważonych zasług, ale także z uwzględnieniem szczególnego znaczenia w epokach, których byli bohaterami. Obejmie ona wszystkich polskich medalistów jakichkolwiek finałów światowych, a ponadto wszystkich mistrzów krajowych, od lat najdawniejszych do dziś. Pamiętajmy bowiem, że do szóstej dekady XX wieku polskim żużlowcom pozwalano gotować się tylko we własnym sosie, a niejednokrotnie mieli w sobie potencjał ogromny. Indywidualne mistrzostwa Polski były praktycznie jedynym wyznacznikiem ich prawdziwej sportowej klasy.
Nie strojąc się zanadto w piórka znawcy absolutnego, sądzę, iż ostateczna kolejność sama potrafi się obronić. Ale nie uprzedzajmy faktów. Szczegółowa tabela najlepszych polskich żużlowców w dziejach znajdzie się niebawem w drugiej części "Listy najlepszych". Pozdrawiam noworocznie.
Stefan Smołka