Fiat 128 jak pierwszy numerek - ekskluzywna rozmowa ze Sławomirem Drabikiem, cz. 1

Mimo 48. lat, czuje się młody duchem. Na żużlu spędził blisko 3 dekady, a moment zdawania licencji pamięta jak dziś. - By siąść na motocykl musiałem się znieczulić - żartuje w swoim stylu.

Mateusz Makuch
Mateusz Makuch

Po cichu, bez większego echa, medialnego szumu po sezonie 2011 dobiegła końca wielka kariera wielkiego sportowca. Znanego z bezstresowego podejścia do ekstremalnej dyscypliny sportu, jaką jest żużel, barwnych wypowiedzi, licznych żartów, ale przede wszystkim ogromnych sukcesów. Dwukrotnie Indywidualne Mistrzostwo Polski, srebro w tej samej imprezie, Drużynowe Mistrzostwo Polski, Drużynowe Mistrzostwo Świata, Mistrzostwo Polski Par Klubowych - to tylko te pierwsze nasuwające się na myśl.

Ma za sobą poważne wypadki. Tylko włos dzielił go od trwałego kalectwa. Kraksy nie potrafiły go jednak złamać. Nie złamała go również utrata licencji, do której doszło przez jego swawole. - Nie mogłem się wtedy poddać. To nie w moim stylu. Wróciłem jeszcze silniejszy - mówi po 19 latach od tego wydarzenia. Dla niektórych kontrowersyjny, bezkompromisowy, bezpośredni. Lubiany nie tylko w mieście, w którym funkcjonuje klub w barwach którego zasłynął.

Ewenement społeczny w mieście, które go kocha. Na każdym kroku rozpoznawany. Stary, młody, osoba w średnim wieku - tu go każdy zna, każdy ceni i szanuje. - Za co? - pytamy. - Może dlatego, że był spadek, coś się złego w klubie działo, a ja zostawałem, nie opuszczałem pokładu - odpowiada zastanawiając się. Bawił zachowaniem, wypowiedziami, cieszył swoją jazdą. Gdy zaczynał, dał nadzieję, impuls na lepsze jutro dla przeżywającego kryzys jego macierzystego klubu. To dla niego kibice wypełniali trybuny. Czekali, aż wymyśli coś niekonwencjonalnego, pokona wyżej notowanego rywala i na jednym kole jeszcze w trakcie wyścigu będzie celebrować swój kunszt.

Dla klubu, w którym rozpoczął swoją przygodę z żużlem przejeździł 22 sezony. Gdy opowiada o nim i jego kibicach, ten wiecznie uśmiechnięty i skory do żartów czempion ciężej przełyka ślinę, przebiera palcami, a w jego oczach pojawiają się iskry. - Robiłem trzy zera, wyjeżdżałem na tor po raz kolejny i kibice wierzyli, że teraz się uda. Albo mecz wyjazdowy, ja dałem ciała, ktoś zrobił 12, czy 14 punktów, a grupa kibiców z mojego miasta skanduje moje imię, nie jego. To robi wrażenie. To już zostanie w moim sercu… - mówi. Sentyment i przywiązanie do macierzystego klubu? - No pewnie, że tak. Co by się nie działo, to jest numer jeden. Tego nie zmienię.

Nie sposób spisać w kilku zdaniach historię tego zawodnika. Nie sposób czegoś nie pominąć rozważając o jego barwnej karierze. Wychowany na tej postaci, spotykam się w jednej z restauracji by przeprowadzić jedną z najszczerszych i najdłuższych rozmów ze swoim idolem z dzieciństwa. O niektórych kwestiach sam zainteresowany nie chce mówić. Poza mikrofonem przyznaje, że niektóre opowieści zwyczajnie nie nadają się do publikacji. Dopija kawę i zaczynamy. Drodzy Czytelnicy, przed Wami Sławomir Drabik, wychowanek Włókniarza Częstochowa.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×