Ukochana drużyna po niezrozumiałej banicji wracała do najwyższej ligi, a organizacyjnie szerokim frontem szło nowe. Tak dokładnie jak dziś. W tym twórczym fermencie zasadniczy udział miał wówczas nowy prezes Górnika Rybnik Tadeusz Trawiński. Podjął się szczytnego dzieła powrotu do czasów świetności rybnickiej żużlowej marki, znanej już w kraju z lat przedwojennych, a po wojnie potwierdzonej dwoma medalami DMP (srebro i brąz w latach 1950-1951) i indywidualnymi wyczynami Ludwika Dragi, Eryka Pierchały, Pawła Dziury, Józefa Wieczorka, Mariana Philippa i Alfreda Spyry, obecnych w krajowych rozdaniach IMP, a także powoływanych do narodowej reprezentacji Polski, zanim jeszcze nadeszły czasy wielkich liderów rybnickich Joachima Maja i Stanisława Tkocza, do których niebawem dołączyli Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda, a za nimi Jerzy Gryt, Antoni Fojcik, Jerzy Wilim, Andrzej Tkocz, Piotr Pyszny itd.
Przed sześćdziesięcioma laty zadbano o szerokie wsparcie czynników decyzyjnych, władz partyjnych, miejskich, powiatowych i tych biznesowych, wtedy głównie z branży górniczej. Jaki to wtedy dało rezultat? Dwanaście tytułów DMP dla Rybnika w latach 1956-1972. Zauważmy przy tym, iż pierwszy złoty tytuł do chwały rybniccy żużlowcy wywalczyli z pozycji beniaminka ekstraklasy w roku 1956. Mija dokładnie 60 lat. Realnie patrząc, powtórka tamtego wyczynu jest wykluczona. Ale… kto wie? Sport nie takie niósł sensacje, w tym tkwi jego siła i magia.
Głównymi autorami pierwszego drużynowego sukcesu klubu żużlowego z Rybnika byli sami żużlowcy, niesłusznie zdegradowani do II ligi przed ubiegłorocznym sezonem, wściekle głodni sukcesu chcieli sobie odkuć ową niesprawiedliwość (dziś wahadło dziejów odchyliło się w drugą stronę - klub rybnicki wszedł do ekstraligi kuchennymi drzwiami). Dysponowali dobrze przygotowanymi motocyklami, jako że na szefa warsztatu powołano Zygmunta Krzyżaka, świetnego fachowca, mającego do pomocy starszego Albina Liszkę i młodszego Konrada Kuśkę (obaj byli uczniami mistrza Józefa Dragi). Prezes Trawiński wiedział, że nawet największy żużlowy talent bez szybkiego niezawodnego motocykla może sobie co najwyżej pogwizdać. Każdą obiecującą karierę można złamać przez niedoinwestowanie sprzętowe, zwłaszcza, gdy delikwent zaczyna czuć materię czy też w trudnych momentach jego kariery. Znamienne, iż w styczniu 1956 roku Tadeusz Trawiński podpisał się pod przydziałem nowego motocykla młodziutkiemu Staszkowi Tkoczowi w zamian za zobowiązanie do startów w górniczym klubie aż na cztery sezony, do roku 1959. Podobnie było z Chimkiem Majem, który po wojsku miał wolną rękę. Pozostał, bo tak chciał Trawiński, osobiście odwiedzający po sezonie 1954 świeżego cywila w Borowej Wsi. Oprócz motocykla obiecał mu wtedy pracę i mieszkanie w Rybniku. Co najważniejsze, dotrzymał słowa. W tych tematach nic nie zmieniło się do dziś, choć oczywiście z biegiem lat potrzeby sprzętowe definiują się już zupełnie inaczej.
Na skalę dotąd niespotykaną rozpoczęto w górniczej sekcji proces kształcenia młodych adeptów, garnących się do uprawiania ekscytującego czarnego sportu. Do szkolenia, ale również jeszcze trudniejszej sztuki wprowadzania młodzieży do składu (bez żadnych preferencji regulaminowych, przypomnijmy) zaangażowano Pawła Dziurę i Józefa Wieczorka, lecz w końcu głównym opiekunem młodych został Józef Wieczorek. To był przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Górnik Rybnik (przemianowany w 1964 roku na KS ROW) na długie lata pozostał niedościgłym wzorem dla innych.
Kreowaniem niepowtarzalnej atmosfery ściągał widzów spiker Jan Ciszewski, na stadionie przy Gliwickiej w Rybniku zrodzony jako niezrównany prezenter, wodzirej i mag. ”Cis” wylądował w końcu w katowickim radiu, stamtąd wzięty do ogólnopolskiej telewizji, gdzie zrobił furorę i stał się medialną legendą polskiego sportu, a zwłaszcza piłki nożnej.
Poza wspomnianymi Pawłem Dziurą i Józefem Wieczorkiem, w pierwszym tytule dla Rybnika udział mieli Marian Philipp, Bogdan Berliński, Jan Błąkała, Stanisław Siemek i Apoloniusz Dzida. Imponowali jednak zwłaszcza młodzi Joachim Maj i junior Stanisław Tkocz, który niebawem miał zaskoczyć wszystkich swoim trzecim miejscem w indywidualnych mistrzostwach Polski, tuż za Florianem Kapałą i Edwardem Kupczyńskim.
Na inaugurację ligi, 8 kwietnia 1956 roku, rybniczanie podejmowali Tramwajarza z Łodzi, zespół do niedawna startujący pod szyldem Sparty, z którą notabene Górnik awansował w poprzednim sezonie do ekstraklasy. Wynik rybnickiego otwarcia sezonu mówi wszystko: 55:17, z kompletami na koncie Józefa Wieczorka i Joachima Maja, podczas gdy lider łodzian, dwukrotny i aktualny wówczas mistrz Polski, Włodzimierz Szwendrowski zdobył 6 punktów. Takie były dobrego początki. Tylko dwie porażki w sezonie, na koniec czteropunktowa przewaga nad Spartą z Wrocławia i pierwszy raz złoty laur ligi dla Rybnika.
Dziś na czele rybnickiego ośrodka stoi prezes Krzysztof Mrozek - postać charyzmatyczna i pełna pasji - jak Trawiński, z zachowaniem wszak stosownych proporcji. Mrozek wydaje się być na dobrej drodze, ale - w przeciwieństwie do organizacyjnych - sukcesami sportowymi jeszcze pochwalić się nie może. Wierzymy, że są przed nim. Przejął stery klubu w trudnym momencie, po sezonie 2012, gdy istniało realne zagrożenie totalną ciszą nad rybnickim stadionem żużlowym. Klub musiał piąć się od samego dna najniższej, trzeciej w kolejności, ligi. Od roku 2013 poczynając, widoczny jest postęp. Nie chodzi wyłącznie o wynik sportowy, który może nie wszystkich w pełni zadawala, dużo ważniejsze są podejmowane starania o mocny fundament na przyszłość.
Podjęto na nowo rozumny proces szkolenia. W klubie pojawił się dobrze opłacany trener-wychowawca. Można dyskutować nad wynikami pracy Jana Grabowskiego (Kacper Woryna, Kamil Wieczorek i Robert Chmiel są wychowankami Antka Skupienia z Rybek), ale ważne, że ktoś tę rolę pełnił i miał wymarzone warunki do pracy, tj. regularnie, z dużą częstotliwością, organizowane treningi i stadion do dyspozycji praktycznie dniami i nocami. Tego niestety nie dostawali wcześniej ani Mirek Korbel, ani Adam Pawliczek, ani nawet jeszcze wcześniej Jerzy Gryt. Oszczędzanie na szkółce zawsze przynosi straty sportowe, a za nimi idą te finansowe.
Pomyślano również na nowo o stronie czysto technicznej, sprzętowej. Egon Skupień z pasją (ten człowiek inaczej nie potrafi) zajął się tym, co lubi i na czym się zna. Profesjonalizm poszczególnych zawodników i tak modne dziś teamy w każdym boksie wcale nie wykluczają istnienia dobrze prowadzonego serwisu klubowego, przeznaczonego głównie dla młodych wychowanków, ale przecież nie tylko. Strona techniczna to również dbałość o stan toru, który zachowując walory bezpieczeństwa musi być atutem dla gospodarzy. Brak znakomitego fachowca, Antoniego Fojcika, wśród toromistrzów musi budzić wątpliwości. Trzeba na rozmaite sposoby przyciągać na stadion zasłużone osoby z minionych lat, dawnych zawodników, działaczy itp., korzystać z ich rad i bogatych doświadczeń (karty wolnego wstępu dla nich nie powinny być żadną łaską, lecz zwyczajową normą). Dopiero współgranie wszystkich instrumentów pod dobrą dyrygenturą może dać oczekiwane brzmienie, czyli zadawalający wynik sportowy.
Celowo w tym wywodzie pomijam aspekt finansowy, związany z dziś już koniecznością angażowania gwiazd światowych, przechodzących z klubu do klubu w ramach dobrze funkcjonującego cyrku objazdowego - artystów do wynajęcia na sezon lub dwa. Nie ma co się obrażać na realia, ale nazywać rzecz po imieniu wolno. Proszę jednak zwrócić uwagę, że, jak dawniej, na topie są kluby, które owszem dysponują wysokim budżetem, co daje możliwości zakupowe, ale zarazem te, które potrafią wyszkolić, a potem zadbać o swoich wychowanków, jak Leszno, Toruń czy Zielona Góra (przykład Grzegorza Zengoty jest niestety dla kibiców z grodu Bachusa wyjątkiem od tej reguły). Inny przykład: całą siłą Daugavpils nie są wybitni trenerzy, taktyka nie z tej Ziemi, jakiś kosmiczny tor, lecz od lat zgrany team wychowanków, nawet bez wielkich nazwisk, co nieco tylko wzmocniony kilkoma zawodnikami, których już nikt kupić nie chciał. Niewykluczone, że lekko wzmocnieni namieszaliby w polskiej ekstralidze. Inna sprawa, czy tam jest ich miejsce.
Wracając do Rybnika, wielki biznes może jeszcze nie pcha się do rybnickiego żużla drzwiami i oknami, za dużo jest niepewności po latach klęsk. Silne wsparcie miasta, oddani kibice, tłumnie odwiedzający stadion, mocna szkoleniowa oraz sprzętowa baza, przyciągną sponsorów - bez dwóch zdań. Zwłaszcza, że ekstraliga to medialna trampolina, na której łatwo się wybić.
Ogromnie ważne jest pozyskanie władz samorządowych, a chodzi tu zarówno o wsparcie finansowe adekwatne do przepięknych tradycji, na których najlepiej się promować, jak również o uznanie stadionu za - może nie stricte, ale jednak przede wszystkim - żużlowy, bo z takim zamysłem przed wojną go wybudowano. Nadanie temu obiektowi imienia Antoniego Woryny byłoby pięknym zwieńczeniem dzieła - potwierdzeniem preferencji sportowych rybniczan na wieki. Póki co ukłon niski za tablicę upamiętniającą dwukrotnego medalistę IMŚ rodem z Rybnika, jedynego nieżyjącego spośród czwórki rybnickich muszkieterów (Maj, Tkocz, Woryna, Wyglenda).
Wielki Tydzień i święta Zmartwychwstania Pańskiego przywołują zbawienną pokorę. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż z inicjatywy Adama Pawliczka oraz dzięki staraniom Antoniego Szymika z zarządu ROW-u, w dniu 12 marca (Sto lat! - dla Jerzego Gryta i Rafała Szombierskiego, bo to dzień ich urodzin) w Starym Kościele w Rybniku energetyczny kapelan rybnickiego speedway’a ks. Bogdan Rek odprawił uroczystą Mszę św. z błogosławieństwem dla wszystkich żużlowców, trenerów, działaczy i władz samorządowych, odpowiedzialnych za kształt sportu żużlowego w Rybniku. Nie zapomniano o intencji modlitewnej za dusze żużlowców, którzy odeszli już do wieczności.
W ten sposób wracamy do najlepszych tradycji. Alleluja i… na majstra!
Stefan Smołka
Zobacz więcej felietonów Stefana Smołki ->
Tai Woffinden uczciwy wobec Sparty. Nie dał nawet szansy innym klubom
Dobrych Świąt, p Czytaj całość