WP SportoweFakty: Napisał pan książkę "Pół wieku na czarno". Skąd wziął się pomysł?
Marek Cieślak: Książka nie była moim pomysłem. Namawiał mnie na to Wojtek Koerber i w końcu mu się udało. Powstała publikacja na podstawie moich opowiadań. To taki dobry miks starego żużla i współczesnego. Można dowiedzieć się z niej, jak było w żużlu "za komuny" i jakie zmiany następowały po drodze w kierunku współczesności.
Zastanawiam się jednak, dlaczego teraz zebrało się panu na podsumowania. Takie książki pisze się zwykle w innym momencie.
- Ma pan pewnie rację, że książki pisze się na koniec kariery, żeby ją podsumować. To nie jest jednak typowa autobiografia. Nie opowiadam tam tylko o sobie, tylko mówię przede wszystkim o innych ludziach, których spotkałem w trakcie swojej przygody ze sportem żużlowym. Dotyczy to zawodników, nawet tych, których niewielu dziś kojarzy, ale także i prezesów, działaczy klubów czy nawet mediów.
O kim zatem pan opowiada?
- Jestem z rocznika, który miał okazję ścigać się z legendami lat 60., a nawet końca lat 50. W książce pojawiają się takie nazwiska jak Połukard, bracia Światłowie, Maj, Tkocz, a później Woryna, Wyględa, Jancarz, Plech czy Rembas. To ludzie związani z moimi młodymi latami. Pojawiają się także żużlowcy z innych krajów. Jest Ken McKinlay, który był dwunastokrotnym finalistą IMŚ i ocierał się wiele razy o podium. Opisuję też swoje stosunki z Briggsem, Fundinem czy Maugerem. Wielu ludzi, którzy interesują się dziś żużlem, ale są trochę młodsi, zna te nazwiska, ale nie bardzo wie, z czym je dokładnie skojarzyć. A ich historie są barwne i ja opowiadam o tym swoimi oczami. To będzie fajna lektura dla tych, którzy pamiętają tamte czasy, ale nie tylko. Młodsi też mogą się czegoś dowiedzieć. Poza tym z czasem przechodzę do współczesnego żużla, opowiadam o kadrze juniorskiej i seniorskiej, Pucharach Świata. To opis wielu wydarzeń, które miały miejsce za kulisami. Kibice i media o nich nie wiedzieli. A człowiek robił różne zabiegi, żeby wynik dla Polski był jak najlepszy.
O niektórych osobach opowiada pan jednak w bardzo szczery i bezpośredni sposób. Ludzie się na pana nie obrażą?
- Ciężko było mnie namówić na książkę, ale jeśli już udało się to zrobić, to nie zamierzałem nikomu lukrować i pisać, że niebo jest zawsze niebieskie, a ludzie bez przerwy szczęśliwi. Kłamstwa w tej książce nie ma. Nikogo też nie obrażam. Poza tym, to moja ocena wszystkiego, co się działo. Ktoś inny może spojrzeć na te same fakty inaczej. Wobec siebie również byłem zresztą krytyczny. Zaznaczyłem, że wiele razy też powinienem był dostać po gębie. Pisałem przecież o tym, co działo się w ubiegłym roku w Ostrowie. Byłem szczery, inaczej taka publikacja nie miałaby dla mnie sensu. Cieszę się również, że udało mi się pokazać, jak pod różnymi względami zmieniał się żużel. Dotyczy to między innymi kwestii finansowych. O wielu rzeczach ludzie, którzy czytali tę książkę, nie mieli pojęcia.
Co konkretnie ma pan na myśli?
- W moich czasach nikt nie myślał nawet, że na sporcie można zarabiać. Kiedy człowiek zwracał się o podwyżkę, to wszyscy byli zdziwieni. "Wy w kraju socjalistycznym chcecie zarabiać na sporcie?". Takie pytania od szefów były na porządku dziennym. Wie pan, ile trzeba było trzeba zdobyć punktów, żeby kupić sobie polskiego Fiata? Pytałem o to Tomka Golloba i mówił mi, że około 40.
Ile?
- 2000. Za punkt płaciło się 80 zł, a samochód kosztował 160 000.
Książka napisana. Pracuje pan dalej, ale o emeryturze nie myśli?
- Mógłbym sobie powiedzieć, że już nic nie muszę robić, bo na emeryturę ustawowo idę w tym miesiącu. Zamierzam jednak nadal pracować. Czuję się bardzo dobrze. Trenuję dziennie więcej niż w czasach, kiedy byłem zawodnikiem. Dlaczego mam skończyć z tym, co lubię? A praca z młodymi chłopakami, meczowe ciśnienie, wyjazdy - to wszystko sprawia mi przyjemność. Medale nie są już najważniejsze. Z życiem coś trzeba robić. Przecież nie będę siedzieć w domu i tylko od czasu do czasu kosić trawnika. Zwariowałbym. Wolę pojechać do klubu, popracować, pogadać z ludźmi, z niektórymi się nawet pokłócić. Kiedyś na pewno przyjdzie dzień, że wyślą mnie na trybuny. Wtedy się uśmiechnę, kupię bilet i tak zrobię. Nie zamierzam jednak tego planować, bo nic mnie nie męczy. Nie czuję, że mam 66 lat. Ludzie w moim wieku, których znam, sami mówią, że są już dziadkami. Ja o sobie na pewno bym tak nie powiedział. Chodzę na innych falach. Ciągły ruch trzyma mnie przy życiu.
Jest pan znowu w Falubazie. Czyli dwa razy do tej samej wody się jednak wchodzi.
- Tamtej wody już nie ma, bo popłynęła dalej do morza. Wiem, że w Zielonej Górze czeka mnie spore wyzwanie, ale to dobrze. Trzeba sobie stawiać wysokie cele. Nie mogę doczekać się pierwszego meczu. Czekam na adrenalinę, przygotowania toru, rozpisałem już plan na zawody, przejrzałem regulamin. Wszystko już układam sobie w głowie.
Ale przygotowania do sezonu na pewno nie poszły zgodnie z pana planem.
- Pewnie, że nie. Ani ja, ani nikt w klubie nie mógł przewidzieć, że kontuzja Jarka tak się przeciągnie. Miało być trzech liderów - Hampel, Protasiewicz i Dudek, a Doyle miał być do pary. Okazało się, że wyszło inaczej, ale uważam, że Jarek za miesiąc będzie jeździć. Sezon jest długi i powinniśmy sobie poradzić. Mamy różne możliwości. Falubaz ma wiele atutów.
A te największe?
- Patryk Dudek i Piotr Protasiewicz. Obaj jadą świetnie. Do tego dochodzi Jason Doyle, który moim zdaniem nie będzie takim ligowcem jak przed rokiem. Jestem przekonany, że on pojedzie w końcu to, co potrafi, a stać go na wiele. Karpow prezentuje się dobrze. Jest problem ze sprzętem Larsena. To jednak zawodowiec i musi wyciągnąć wnioski. Juniorzy też dobrze rokują. Szkoda tylko Zgardzińskiego, który złamał sobie nogę w kostce. Skład mamy niezły. Musimy tylko przetrzymać okres bez Jarka.
Sporo kontrowersji wzbudziło pana typowanie. Naprawdę widzi pan Unię Leszno poza play-off?
- (śmiech). To nie było przecież do końca na poważnie. Potraktowałem to w formie zabawy i zaznaczyłem, że w tej chwili wróżymy z fusów. Leszno może być równie dobrze mistrzem Polski. Nie lubię takich typowań, ale jak pytają, to co mam zrobić? Poza tym, kierowałem się sympatiami. Pracowałem przez 10 lat we Wrocławiu, więc nie chciałem ich wyrzucać poza play-off. Ja naprawdę bardzo nie lubię takich pytań, więc proszę nie traktować tego poważnie.
Ale zgodzi się pan, że Leszno może mieć duży problem u progu sezonu?
- Leszno jest silne nawet bez Emila. Mają Nickiego, Kildemanda, Pawlickiego, Musielaka, Zengotę i ciekawych juniorów. To w dalszym ciągu mocna ekipa. Owszem, bez Sajfutdinowa sporo tracą, ale wcale nie będzie ich łatwo ograć. Sezon będzie dla nich trudny, bo po mistrzostwie Polski czasami przychodzi rozprężenie. To trudny moment, w którym trzeba się odpowiednio mobilizować. Oni mieli w dodatku problemy z torem. Unia może jednak wygrywać i pokazać, że nasza gadka nie ma sensu.
Wszyscy są zachwyceni Toruniem, a zwłaszcza kapitalną jazdą Holdera i Miedzińskiego. Dla pana to zaskoczenie?
- Torunianie mają bardzo dobry skład. A zaskoczenie Holderem i Miedzińskim? Czy ja wiem? Dla mnie to normalne, że ludzie po słabszych sezonach odżywają. Sam pamiętam, jak było z Madsenem, Łagutą czy Buczkowskim. Dwaj torunianie, o których mówimy, mieli ciężkie kontuzje. Zwłaszcza w przypadku Holdera dużą rolę odgrywała psychika. Sporo facet przeżył i potrzebował czasu, żeby dojść do siebie. Inna sprawa, że na zachwyty nad Toruniem jest zbyt wcześnie. Owszem, idzie im w sparingach, ale ich jakoś wiele nie było. Zwłaszcza na obcych torach. Liga wszystko zweryfikuje.
Falubaz był w ubiegłym roku poza czwórką. Kibice długo czekają na wielki sukces. Chce go również na pewno Robert Dowhan. Wyczuwa pan presję z jego strony?
- Zielona Góra jest miastem, gdzie wszyscy chcą dobrego wyniku. Mam tego świadomość i właśnie dlatego tutaj jestem. Presji się nie obawiam. Senator nie musi do mnie dzwonić co drugi dzień i opowiadać o celach. Jestem ambitnym człowiekiem i sam na siebie nakładam duże ciśnienie. Tak było w każdym klubie, w którym pracowałem. Chcę zdobywać medale. Ale o kolorach nie chcę teraz rozmawiać. To bez sensu. Mam inne zmartwienia. Interesuje mnie, żeby najpierw zrobić z tych chłopaków drużynę. A nie mam do dyspozycji najlepszego zawodnika. Muszę przetrzymać ten trudny okres i zdobywać w tym czasie punkty.
Jarosław Hampel jest w bardzo trudnym momencie swojej kariery. Czy jako klub jesteście w stanie mu w jakikolwiek sposób pomóc?
- Nikt nie wywiera presji na Hampelu, a już na pewno nie będę robić tego ja. Jeździłem z Jarkiem do lekarza, który zapytał mnie zresztą, czy będzie mi bardzo zależeć, żeby przyspieszyć jego powrót na tor. Powiedziałem, że w żadnym wypadku. On ma wrócić, kiedy poczuje, że może, a lekarz potwierdzi to po badaniach. Nie ma mowy, żeby wydarzyło się to nawet jeden dzień wcześniej. To zbyt cenny facet, żebym ryzykował. Wolę się przemęczyć bez niego trochę dłużej. Damy sobie radę. Trafiło zresztą na twardziela. Jest mu na pewno trudno, że nie jeździ. Wiem, że martwi się o cykl Grand Prix. Dostał dziką kartę i obawia się, że gdy nie będzie jeździł, to ktoś się na niego wkurzy. Staram się go uspokajać. To przecież nie jego wina, a poza tym niedługo zacznie startować. Do wszystkiego podchodzimy ze spokojem. Przyznam jednak, że czekam na ten dzień, kiedy Jarek zadzwoni i powie, że mam mu szykować tor, bo wraca. Wtedy wszystko stanie się łatwiejsze.
Rozmawiał Jarosław Galewski
***
Książka "Marek Cieślak. Pół wieku na czarno" dostępna jest już w przedsprzedaży na empik.com (kliknij TUTAJ). Znajdziecie ją w promocyjnej cenie 31,49 zł (21 proc. rabatu). Autobiografię można zamawiać również na www.labotiga.pl