Po wydarzeniach zeszłego roku najzwyczajniej w świecie się bałem. Cóż to była za trauma! 12 lat cierpliwego czekania na żużel w moim mieście i w nagrodę coś takiego. Czułem się jak człowiek po wieloletnim celibacie, który podczas kolacji z supermodelką odkrył u niej jabłko Adama. Ten pamiętny wieczór na Stadionie Narodowym pozostawił trwałą skazę na mojej psychice, i choć w miarę zbliżania się terminu tegorocznych zawodów moja ekscytacja rosła, to jednak z tyłu głowy kłębiły się analizy najgorszych możliwych scenariuszy. Zabawę mogło zepsuć nawet... zimno. Pamiętam, jak w zeszłym roku większość ludzi opuszczała stadion przemarznięta do kości. Musicie wiedzieć, że do powtórki takiego scenariusza zabrakło naprawdę niewiele. Poniedziałek i wtorek po imprezie zafundowały Warszawie chłód jeszcze większy niż zeszłego kwietnia. Wystarczyło zatem, że ów lodowaty front zawitałby w mieście dwa dni wcześniej i gorąca atmosfera na trybunach wyparowałaby szybciej, niż szanse Harrisa na mistrzostwo świata.
Na szczęście weekend zapowiadał się względnie ciepło. W dodatku od samego początku przygotowań dochodziły mnie słuchy, że w tym roku wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, a organizatorzy pilnują każdej drobnostki. Tor ułożony z wyprzedzeniem, przetestowany z dobrym skutkiem przez juniorów, zapas maszyn startowych, zrównoważony emocjonalnie sędzia - to wszystko skutecznie odganiało widmo powtórnej klapy. Gdy w piątek pojawiłem się na stadionie i zobaczyłem na własne oczy, że tor jest równy jak stół, dach zamknięty a z parku maszyn nie wydobywa się dym - zacząłem być nawet względnie spokojny.
A musicie wiedzieć, że spokój był mi potrzebny. Na okoliczność sobotnich zawodów objąłem bowiem nietypową rolę - pomocnika podprowadzających. Sam wolałem określenie "koordynator", ale oficjalne nazewnictwo było przeciwko mnie. No nieważne. Na czym polega rola takiego pomocnika? Przede wszystkim na pilnowaniu, by dziewczyny przed każdym biegiem trzymały nazwiska właściwych zawodników. W praktyce wyglądało to tak, że co cztery wyścigi wstawałem z krzesła i układałem tabliczki w kompozycji adekwatnej do kolejnej serii startów, reagowałem w momencie powtórek i wykluczeń, a przez resztę czasu śledziłem zawody z murawy tuż przy starcie w towarzystwie pięciu uroczych kobiet. Jeśli dla niektórych z was brzmi to jak najfajniejsze zajęcie na świecie, to śpieszę poinformować, że... dokładnie tak jest.
ZOBACZ WIDEO Tomasz Gollob: Dakar, motocross, treningi. Mam dużo pomysłów na siebie (Źródło: TVP)
{"id":"","title":""}
Oczywiście duża w tym zasługa spokojnego przebiegu zawodów. Wyobrażam sobie, że facet sprawujący podobną fuchę rok temu nie miał tyle szczęścia, skoro każdy bieg powtarzany był po trzy razy, a sędzia łamał wszelkie znane ludzkości kanony zdrowego rozsądku. Na szczęście w tym roku podobnych atrakcji nie było, a współpraca zarówno z Monster Girls jak i organizatorami przebiegła bez zarzutu i generalnie było super.
W ogóle żużel widziany z murawy to świetna sprawa. Dopiero drugi raz w życiu miałem taką możliwość i rekomenduję każdemu, kto jeszcze jej nie miał - wykombinujcie coś. Zatrudnijcie się w waszym klubie jako wirażowy, udawajcie fotoreportera, przebierzcie się za płachtę reklamową, wszystko jedno. Wrażenie jest jakieś dziesięciokrotnie większe niż na trybunach. Zawodnicy nie jadą 80, tylko co najmniej 200 km/h, a na torze dzieje się tyle, że z wrażenia odpada wam głowa. No dobra, tak naprawdę odpada dlatego, że musicie cały czas nią obracać, ale to naprawdę niewielki mankament. Dość powiedzieć, że gdy po zawodach porównywałem opinie ze znajomymi i część z nich twierdziła, że było trochę nudno, patrzyłem na nich z podobnym zrozumieniem co na lekcjach chemii w liceum.
Właśnie, zawody. Głównym zawodem był oczywiście brak Polaków w finale, ale reprezentującej nas w sobotę czwórce można zaśpiewać "nic się nie stało" bez znanego z piłki nożnej poczucia zażenowania. Widać było, że każdy z nich włożył w zawody mnóstwo serca. Zmarzlika pokonał bardziej brak doświadczenia niż rywale, Dudek i Janowski miewali przebłyski geniuszu, a Pawlicki po ostatnim biegu był chyba najgłośniej oklaskiwanym zawodnikiem z czterema punktami w historii cyklu. Gdy spojrzałem na to chłodniejszym okiem, do postawy naszych naprawdę nie mam większych zastrzeżeń. Jestem przekonany, że prędzej czy później przegonią konkurencję i zadomowią się na podium tak bardzo, że zdąży nam się to znudzić. Zasmucił mnie jedynie brak okazji do startu dla... Maksyma Drabika. Rozmawiałem z nim przed zawodami i kogoś tak zachwyconego jakimkolwiek torem nie widziałem chyba nigdy. Aż mu się oczy świeciły i głos drżał z podniecenia, gdy opowiadał mi, jak jest fajnie, równo, a potem się odsypie i będzie jeszcze lepiej. Naprawdę życzyłem mu z całego serca, by wyjechał chociaż raz. Nie udało się, ale nadrobił w niedzielę i nawet wygrał jeden wyścig w imponującym stylu (a jeśli ktoś zwróci uwagę, że to był wyjątek, odpowiem, że zamiast na pozostałe biegi - lepiej spojrzeć Maksymowi w metrykę).
Wracając do sportowego aspektu Grand Prix - po rundzie w Krsko mogliśmy czuć jeszcze większe zagmatwanie niż przed początkiem sezonu, a po Warszawie wcale nie jest lepiej. Aż boję się myśleć co by było, gdyby zamiast Harrisa w stawce jeździł, przykładowo, Grigorij Łaguta. Słowo "ścisk" w kontekście tegorocznej stawki to niedopowiedzenie. Warto też zauważyć, że drugi raz z rzędu zwycięzca rundy zasadniczej przepadł w półfinale z zerem na koncie. Przy czym występ Lindgrena w Warszawie był zdecydowanie bardziej imponujący niż Janowskiego w Krsko i żałuję nieco, że Szwed nie wygrał całych zawodów. Objąłby bowiem fotel lidera klasyfikacji generalnej i przy okazji zabił organizatorom niezłego ćwieka. No bo z jednej strony - w przypadku powrotu Hampela Szwed traci prawo udziału w następnych zawodach. Z drugiej - trochę głupio tak po prostu rezygnować z lidera klasyfikacji. Być może stałoby się to przyczynkiem do zaniechania tego bezsensownego zwyczaju przyznawania dzikich kart miejscowym za wszelką cenę, chociaż fakt faktem, że na podobnie słabą kandydaturę co Denis Stojs już się w tym roku nie zapowiada.
A potem przyszła niedziela i... ponownie "nic się nie stało". I ponownie bez cienia żenady. Nasza niemal juniorska reprezentacja walczyła dzielnie, a na drodze do zwycięstwa stanęła przede wszystkim… wzorowa jazda pary Reszty Świata w biegu 13, gdy ewidentnie szybszy Drabik został modelowo zablokowany przez duet Lindbaeck - Kildemand. Tomasz Gollob wreszcie otrzymał pożegnanie na jakie zasłużył, całość pokazała TVP1, a mecz towarzyski naszej kadry obejrzało na żywo prawie 30 tysięcy ludzi. Brzmi to co najmniej nieźle. Myślę, że liczbę żużlowych nowicjuszy przekonanych do tego sportu wydarzeniami minionego weekendu można liczyć w setkach, co pośród wszystkich pozytywów tych dwóch imprez jest chyba największym.
Marcin Kuźbicki