Dzikie karty stają się absurdem. A jest ich coraz więcej

WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Chris Harris
WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Chris Harris

W ostatnim czasie organizatorzy zawodów żużlowych coraz chętniej przyznają dzikie karty na poszczególne turnieje. W środowisku żużlowym pojawiają się jednak wątpliwości, czy taki sposób jest zgodny z ideą sportu.

W sporcie żużlowym najwięcej emocji wywołuje przyznawanie przez firmę BSI stałych przepustek do cyklu Grand Prix. Coraz częściej jednak dzikie karty są rozdawane nie tylko na najważniejsze turnieje, ale także te eliminacyjne. W tym roku Międzynarodowa Federacja Motocyklowa (FIM) już na etapie półfinałów zaprosiła do rywalizacji o udział w Grand Prix Challenge czterech zawodników - Michela Paco CastagnęRoberta Lamberta, Juricę Pavlica oraz Vaclava Milika. Wcześniej dwóch pierwszych odpadło w rundach kwalifikacyjnych w King's Lynn oraz Terenzano, a Chorwat we Włoszech wywalczył jedynie miano rezerwowego.

Podobnie było w kolejnym etapie zmagań. Wyeliminowani z dalszej rywalizacji w półfinałach zostali Fredrik Lindgren (12. miejsce w Lonigo) oraz Martin Vaculik (8. lokata w Gorican). Obaj jednak otrzymali "dzikusy" na Challenge w Vetlandzie. Natychmiast na Twitterze skrytykowali to Jason Crump i Hans Andersen.

"Nie mam nic przeciwko Freddiemu czy Martinowi, ale dzikie karty na rundy kwalifikacyjne to żart".

"Cieszę się, że ktoś podziela mój pogląd. Za dużo dzikich kart ostatnio. Jeśli odpadłeś, to odpadłeś".

ZOBACZ WIDEO Żużlowa prognoza pogody na poniedziałek

Swoje zdanie na temat przyznawania dzikich kart mają nasi eksperci. - Musimy zwrócić uwagę na korzenie tego mechanizmu. Przyznawanie dzikich kart powinno być ukłonem dla zawodników, którym przytrafiały się różnego rodzaju wypadki losowe. Biorąc pod uwagę specyfikę sportu żużlowego, widać jak na dłoni, że takie sytuacje często się zdarzają, chociażby na przykładzie znakomitego zawodnika, Jarosława Hampela. Zdecydowanie uważam, że ideologicznie i fundamentalnie od samego początku dzikie karty to powinny być unikatowe rzeczy, które powinny dotykać tylko i wyłącznie zawodników w określonej sytuacji sportowo-zdrowotnej. To nie jest kwestia załamania formy, bo kolejne sezony dają kolejne szanse, a kariera zawodnika nie trwa rok lub dwa lata. Powinniśmy obserwować zawodników i przyznawać dzikie karty według takiego klucza tam, gdzie wiemy o dużym potencjale, ale z jakiegoś powodu zawodnik nie był w stanie przejść eliminacji, a gwarantuje poziom sportowy i na pewno w finałach poszczególnych rozgrywek nie będzie statystą - uważa Jacek Frątczak.

Podobnie krytycznie, jak Hans Andersen, do sprawy odnosi się Sławomir Kryjom. - Na pewno przyznawania dzikich kart jest za dużo. To jest zresztą temat na szerszą dyskusję. Mieliśmy parę lat temu przypadek, kiedy Chris Harris odpadł w eliminacjach, a potem w niewyjaśnionych okolicznościach, z pominięciem Krzysztofa Buczkowskiego, otrzymał dziką kartę na Grand Prix Challenge, które odbyło się bodajże w Poole. Tych sytuacji jest sporo. Nie mówię o tym, żeby w ogóle nie przyznawać dzikich kart na zawody finałowe, tak jak robi się to w przypadku Grand Prix czy SEC, ale eliminacje powinniśmy sobie darować. Po to one są, żeby wyłaniać zawodników w sportowej walce, a nie rozdawać prezenty na prawo i lewo - mówi.

Większość obserwatorów za uzasadnione uznaje przyznawanie dzikich kart dla przedstawiciela gospodarza zawodów. To ma zachęcać kibiców do przyjścia na stadion, a także popularyzować żużel, szczególnie w krajach bez wielkich tradycji w sporcie żużlowym. - To zjawisko nie dotyczy tylko i wyłącznie żużla, ale także całej masy innych dyscyplin sportowych, w tym zespołowych. Przy takim biznesie, jakim są mistrzostwa Europy w piłce nożnej, nasuwa się pytanie, co w przypadku, kiedy gospodarz turnieju nie miałby pewnego udziału w nim? Wtedy problemy z koniunkturą i frekwencją byłyby bardzo duże. Zainteresowanie lokalnych mediów też byłoby zupełnie inne - oznajmia nasz ekspert.

Dzikie karty dla Lindgrena i Vaculika na Grand Prix Challenge w Vetlandzie odbiły się szerokim echem nie tylko wśród zawodników. - Dla mnie taka sytuacja jest kwestią dyskusyjną. Grand Prix Challenge jest formą eliminacji do przyszłorocznego cyklu Grand Prix. Sami zawężamy sobie pole manewru i cały czas ograniczamy się do tych samych nazwisk. W tym roku przyznamy dwie dzikie karty, w przyszłym może cztery, a za chwilę okaże się, że nie będzie eliminacji do Grand Prix, bo cała szesnastka dostanie dzikie karty. W takich sytuacjach trudno wytłumaczyć słabszym nacjom, jak mają rywalizować, żeby ten sport propagować. Cały czas kręcimy się wokół tych samych nazwisk. Powiem szczerze - jeśli ma być awans, powinien się odbyć przede wszystkim na torze - twierdzi Kryjom.

Jacek Frątczak w swojej argumentacji podaje także przykład z ostatnich tygodni. - Przed Drużynowym Pucharem Świata myślałem sobie o starcie w finale Brytyjczyków, ale oni zadali kłam mojej tezie. Okazało się, że dzięki prawu jazdy w finale, byli w stanie skutecznie powalczyć z rywalami, mając w składzie tak naprawdę półtorej zawodnika. Mimo wszystko, warunki torowe były równe dla wszystkich, a oni to wykorzystali - zauważa Frątczak i dodaje: - W sporcie też chodzi o to, aby były niespodzianki i było kolorowo. Nie zawsze sto procent zdrowego rozsądku w tym wszystkim musi być decydujące. Pewne rzeczy mają fundament polityczny, z czym musimy się pogodzić. Tak niestety już będzie.

Z większym zrozumieniem można przyjąć dzikie karty przyznawane zawodnikom, którym walkę o kolejne rundy uniemożliwiały kontuzje. - Żużel to jest taki sport, że wiele rzeczy ucieka przez kontuzje. Zresztą to nie jedyna taka dyscyplina. Fakt faktem, że kontuzja eliminuje zawodnika, ale po to ktoś organizuje te eliminacje, żeby z nich wyłonić finałową szesnastkę - polemizuje Kryjom.

Zgodnie z regulaminem cyklu Grand Prix, co roku utrzymuje się w nim 8 najlepszych zawodników. Ostatnie lata pokazują jednak, że dziewiąty zawodnik także może spać spokojnie, bo często również otrzymuje przepustkę do przyszłorocznych zmagań. Tak było chociażby w trzech ostatnich latach z Peterem Kildemanden, Troyem Batchelorem i Tomaszem Gollobem. Ten ostatni zrezygnował jednak z Grand Prix 2014, a zastąpił go Chris Harris. "Bomber" trafił do cyklu jako pierwszy oczekujący z zawodów Challenge, w których to wystąpił jako... rezerwa toru.

- Moim zdaniem w Grand Prix powinna utrzymywać się czołowa dziesiątka. W klasyfikacji jest ogromny ścisk. Proszę zwrócić uwagę na to, jak punktowo odbywało się to w kilku ostatnich sezonach. Często bywało tak, że dziewiąty zawodnik klasyfikacji miał w swoim CV zwycięstwo lub podium w turnieju. Rozszerzenie awansu do następnego cyklu na 10 pozycji byłoby mniej skomplikowane, niż to, co dzieje się teraz. Nie byłoby w tym wszystkim aż tyle emocji - proponuje Frątczak.

Inaczej sprawę stawia Kryjom. - To ja zapytam tak - skoro dziesiątka, to dlaczego nie dwunastka? Albo na przykład szóstka? To są liczby względne. Ta ósemka zawsze była połową stawki i zwyczajowo przyjęło się, że ostatnio dziką kartę otrzymywał dziewiąty zawodnik, ale były też lata, że dostawali je także dziesiąty i jedenasty w stawce. Trzeba to szerzej przeanalizować. Mimo wszystko, dla mnie dzikich kart jest za dużo - kończy nasz ekspert.

Źródło artykułu: