Jedyny taki kibic na świecie. Widział wszystkie turnieje SGP na żywo. "Syn ustalał ślub pod kalendarz Grand Prix"

 / Na zdjęciu: Jerzy Kanclerz
/ Na zdjęciu: Jerzy Kanclerz

Zna go chyba każdy, kto interesuje się cyklem SGP. Jerzy Kanclerz z Bydgoszczy w sobotę zobaczy na żywo dwusetne Grand Prix. Drugiej takiej osoby na świecie prawdopodobnie nie ma. Greg Hancock na koncie ma jedną rundę mniej od polskiego kibica.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: W sobotę w Teterow odbędzie się 200. turniej Grand Prix w historii. Wiemy, że widział pan wszystkie SGP na żywo. Orientuje się pan czy jest ktoś na świecie, kto może poszczyć się podobnym wyczynem?

Jerzy Kanclerz: Na pewno jestem jedyną osobą, która widziała na żywo wszystkie 199 turniejów Grand Prix i oczywiście w sobotę wybieram się na 200. zawody do Teterow. Zanim to nastąpi wyprawiam dla przyjaciół jubileuszową imprezę z tej okazji. Wszystkie wyjazdy mam udokumentowane. Odnotowuję każdy turniej. Pełne zestawienie moich wojaży mam w komputerze. Łącznie ze mną na wszystkich turniejach Grand Prix w historii były 1264 osoby. Jedna, nowa dochodzi właśnie podczas jubileuszowego turnieju w Niemczech w najbliższą sobotę. Niestety, w trakcie tych wielu lat po drodze wykruszały się osoby, które podróżowały ze mną na Grand Prix. Ostatnio także dwóch nestorów naszych wyjazdów odeszło z tego świata. W sumie z naszego grona kibiców zmarło już 14 osób. Przynajmniej o tych osobach mi wiadomo. Dzięki wyjazdom na Grand Prix byłem już na 16 weselach. Ludzie, którzy jeździli ze mną na zawody poznali się właśnie na tych wyjazdach i stworzyli związki.

Jak to wszystko się zaczęło? Pewnie, kiedy oglądał pan pierwszy turniej we Wrocławiu w 1995 roku nie zakładał pan z góry, że przez kolejne ponad 20 lat zobaczy pan wszystkie zawody Grand Prix?

- Oczywiście, że nie. Pierwszych zawodów nie da się zapomnieć. 20 maja 1995 roku, Stadion Olimpijski we Wrocławiu i piękne zwycięstwo Tomasza Golloba. Nic na to nie wskazywało, bo po czterech seriach miał tylko 8 punktów, ale ostatnie dwa wyścigi wygrał. W finałowym biegu wszystkie oczy skierowane były na Hansa Nielsena. Duńczyk wywiózł na zewnętrzną dwóch Brytyjczyków: Louisa i Lorama. Tomek ściął do krawężnika i wygrał pierwsze historyczne Grand Prix. W moim przypadku wyjazdy na zawody żużlowe zagranicę zaczęły się w 1991 roku od Goeteborga, gdzie wygrał Erik Gundersen. Później był 1992 rok i finał we Wrocławiu ze zwycięstwem Garego Havelocka. Kolejny rok to pierwszy finał IMŚ z udziałem Tomasza Golloba. Do Pocking pojechały trzy autokary kibiców. W 1994 roku byliśmy także na ostatnim jednodniowym finale IMŚ w Vojens. Tam nawet były chyba cztery autokary polskich kibiców. Wracaliśmy strasznie smutni po wypadku Tomasza Golloba, a trzeba podkreślić, że ta pierwsza grupa, którą ze mną jeździła, kibicowała przede wszystkim Tomkowi i dla niego pokonywała te tysiące kilometrów, by dopingować bydgoszczanina. Później rozpoczęła się era Grand Prix. W pierwszym sezonie zaliczyliśmy wszystkie 6 turniejów, łącznie z finałem w Hackney.

Z tego, co się orientuję, łączyliście wyjazdy na Grand Prix z turystyką. W waszym przypadku rzadko to był tylko wyjazd na zawody żużlowe, ale eskapady połączone ze zwiedzaniem ciekawych miejsc. Dzięki żużlowi zobaczyliście pewnie kawał świata?

- Dokładnie tak. Dużo zwiedziliśmy. Nie tylko w Europie, ale także oczywiście udaliśmy się do Sydney na pierwszy turniej poza Starym Kontynentem. Lecieliśmy najpierw do Wiednia, a ze stolicy Austrii do Kuala Lumpur w Malezji. Tam mieliśmy cztery godziny postoju na terminalu. Pojawiła się okazja wyjścia na zewnątrz i byliśmy wszyscy zaszokowani widokiem niesamowitych wieżowców. Z Kuala Lumpur polecieliśmy dalej do Sydney. Śmiało można powiedzieć, że była to wyprawa życia. W latach 2012-2014 byliśmy oczywiście w Auckland, zaliczając przy okazji całą wyspę północną Nowej Zelandii. W zeszłym roku byliśmy w Melbourne i w tym roku ponownie tam się wybieramy, by zobaczyć po raz drugi zawody na tym pięknym Etihad Stadium.

Pewnie przy okazji tych wojaży mieliście mnóstwo przygód? Jakieś szczególne zapadły panu w pamięci?

- Było tego sporo. Na przestrzeni lat zdarzało się kilka razy, że turnieje przekładano na kolejny dzień. W tym roku w Malilli była to zupełnie nietypowa pora, bo rankiem o godzinie 10:00. W 1997 roku w Landshut też padało i zawody przełożono na niedzielę na godzinę 13:00. Nie było wówczas możliwe znalezienie noclegu, bo akurat w okolicy przebywał Michael Jackson i wszystkie hotele - z uwagi na jego koncert - były zarezerwowane. Koczowaliśmy na stacji benzynowej. Nocowaliśmy w autokarze, a później obejrzeliśmy przełożony turniej Grand Prix, w którym Tomasz Gollob zajął szesnaste miejsce. Proszę sobie wyobrazić, jak się wówczas czuliśmy, będąc praktycznie po nieprzespanej nocy w autokarze. Pamiętny był także Goeteborg z 2003 roku. Niestety również z przykrych okoliczności. Był to jedyny turniej w historii cyklu SGP sponsorowany przez partię polityczną. Okazał się on bardzo pechowy, bo po trzech wyścigach przerwano zawody z powodu złego ułożenia toru i trzeba było przyjechać na Ullevi tydzień później. Przełożony z soboty na niedzielę był także turniej w Gorican. Niczego jednak nie żałuję. Tego klimatu Grand Prix, wspólnego dopingowania z fanami nie tylko z Polski, nie da się porównać z niczym innym.
[nextpage]Wspomniał pan o przykrych momentach, a ten najmilszy, to 25 września 2010 roku w Terenzano i zapewnienie sobie tytułu mistrza świata przez Tomasza Golloba?

- Tak. Cały 2010 rok był wspaniały. Nie ukrywam, że marzyła mi się koronacja Tomasza Golloba w Bydgoszczy. Stało się to w Terenzano i później okazało się, że całe szczęście, że na włoskiej ziemi Tomek zapewnił sobie tytuł. Wszyscy pamiętamy, co się wydarzyło przed Grand Prix w Bydgoszczy. Tomek na motocrossie złamał nogę. Wiedziałem o tym jako jeden z pierwszych. Przyjechałem do niego i widząc przy nim lekarza od razu zauważyłem, że jest niewesoło. Tomek zapewniał mnie, żebym się nie martwił, bo on i tak w sobotę pojedzie. Bodaj z dwa dni udało się utrzymać informację o kontuzji Tomka w tajemnicy, a Gollob i tak postawił na swoim. Na blokadzie pojawił się na torze, choć oczywiście nie był w stanie odjechać całych zawodów. Najważniejsze, że upragniony tytuł miał już zapewniony i w Bydgoszczy odebrał złoty medal IMŚ - drugi w historii polskiego speedwaya.

Nie jest tajemnicą, że jest pan przyjacielem Tomasza Golloba i jego wiernym kibicem. Nie było myśli po tym, jak nasz mistrz wycofał się z Grand Prix, żeby sobie odpuścić to jeżdżenie i oglądanie kolejnych zawodów na żywo?

- Przechodziły mi po głowie takie myśli. Adrenalina już opadła. Początek cyklu Grand Prix, który datujemy na drugą połowę lat 90. ubiegłego wieku, to było coś. Młode wilczki w osobach Tomasza Golloba, Tonego Rickardssona i innych, wypierali starą gwardię. To był żużel na bardzo wysokim poziomie. Teraz już nie mam takiej adrenaliny, jak kiedyś. Do dalszej jazdy na Grand Prix mobilizują mnie kibice. Dzwonią, namawiają i tak daję się skusić. Kolejne wyjazdy na turnieje SGP to już bardziej inicjatywa ludzi, którzy podróżują ze mną od lat. Nie ukrywam, że po odejściu Tomasza Golloba z Grand Prix adrenaliny czysto sportowej już nie mam.

Wspomniał pan, że w latach 90. do Pragi czy Berlina jeździło kilka autokarów kibiców pod pana przewodnictwem. Jak to wygląda teraz? Chyba ciężko już zebrać tak liczne grupy fanów?

- Różnie to bywa. Zdarzały się wyjazdy, że jechaliśmy w cztery osoby, a były takie, że jechały cztery autokary kibiców. W tej chwili coraz mniej kibiców z Polski jeździ zagranicę na Grand Prix. Kiedyś jeździło kilka autokarów, teraz ciężko czasami zebrać jednego skromnego busa. Wpływ na to ma pewnie przekaz telewizyjny, a także zasoby finansowe naszego społeczeństwa.

A poza tym Grand Prix spowszedniało od momentu, gdy rozgrywane jest jedenaście lub dwanaście rund w sezonie...

- Oczywiście. Turniejów w sezonie jest za dużo. Poza tym poszczególne miejscowości się powtarzają. Robiłem taką statystykę i Teterow, gdzie odbędzie się 200. turniej jest dopiero 39 stadionem, który gości żużlowców w cyklu Grand Prix. BSI szumnie zapowiadało, że będą plany organizacji turnieju w Paryżu, ale nic z tego nie wyszło. Cardiff organizowane było po raz 16. Co prawda do turnieju w stolicy Walii nie mam żadnych zastrzeżeń, bo zawsze stoi na wysokim poziomie sportowym, ale miejscowości się powtarzają. To ludzie też zniechęca do jeżdżenia ciągle w te same miejsca. Dla przykładu powiem, że w 2012 roku do Auckland leciało nas 27 osób, a dwa lata później zaledwie grupka sześcioosobowa.

ZOBACZ WIDEO: Ostatnia próba Majewskiego w karierze (wideo) (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

[nextpage]Które turnieje Grand Prix bardziej się panu podobają? Te na wielkich stadionach w stolicach, czy na kameralnych,  typowo żużlowych obiektach?

- Jestem zwolennikiem kameralnych obiektów, aczkolwiek Cardiff ma swój niesamowity urok i akurat Grand Prix Wielkiej Brytanii bardzo mi się podoba. Z obiektów, gdzie turnieje odbywają się na torach czasowych, odpowiada mi także Horsens. Na tym piłkarskim obiekcie, zawody są bardzo ciekawe. Warszawa w tym roku nie była też najgorsza. Nudne te zawody nie były, ale to co wydarzyło się przed rokiem, było tragedią. Zdecydowanie bardziej preferuję tory naturalne, typu Krsko w Słowenii czy stolicę Czech, Pragę. Pod względem sportowym, dramaturgii i widowiska Bydgoszcz zawsze plasowała się także w czołówce.

Jak pan myśli, w którą stronę będzie ewoluować cykl SGP? Zmiany są potrzebne, bo od jakiegoś czasu Grand Prix powszednieje. Pana zdaniem, BSI ma koncepcję na rozwój tego produktu?

- Koncepcję może i mają, ale ci ludzie powoli też się wykruszają. Tam również nie ma już niektórych osób, związanych przez lata z cyklem. Nie ma Phila Risinga, nie ma Nicoli Sands. Trudno mi powiedzieć, w którą stronę pójdzie cykl SGP. Zmiana lokalizacji ożywiłaby Grand Prix. Zmniejszenie liczby turniejów także byłoby dobrym posunięciem. Jedenaście rund w sezonie to bardzo dużo. Uważam, że powinno być po jednym turnieju w Wielkiej Brytanii, Szwecji, Danii i Polsce oraz rotacyjnie w pozostałych żużlowych krajach.

Przez ponad 20 lat cyklu Grand Prix zmieniało się wiele, ale tylko nieznacznej podwyżce uległy zarobki żużlowców elitarnego cyklu. W polskiej lidze stawki urosły horrendalnie. W Grand Prix mamy prawie status quo od 1995 roku. Nic więc dziwnego, że zawodnicy powoli się buntują...

- Wiele razy już na ten temat się wypowiadałem. Kiedy ktoś pyta mnie, ile zwycięzca zarabia w Grand Prix, odpowiadam, że około 12 tysięcy dolarów. Tysiąc czy dwa więcej niż w czasach, gdy ruszał cykl, to prawie niezauważalna zmiana. Dla żużlowców starty w Grand Prix są prestiżem. Chcę tego sponsorzy i ich wartość marketingowa wzrasta. W cyklu brakuje jednak kilku zawodników, których być może nie stać na występy w SGP. Należałoby ich zapytać, dlaczego ich tam nie ma? Odpowiedź jest prosta. Jeśli nie łapiesz się do czołówki, do Grand Prix dopłacasz.

200 turniejów Grand Prix i co dalej? Ma pan jakiś cel, który pan osiągnie i odpuści śrubowanie rekordu?

- Jeżeli zdrowie dopisze, to do końca sezonu jakoś dojedziemy. W Teterow świętujemy jubileusz. Później jest Sztokholm 24 września, a następnie rzut beretem do Torunia 1 października. Na koniec tego sezonu zostanie Melbourne. Jak to uda się zaliczyć, będę miał na koncie 203 turnieje. Zimą zastanowię się, co dalej. Pamiętam, jak przy setnym Grand Prix Eryk Chełminiak z Radia PiK pytał mnie o dalsze plany i wówczas też nie wiedziałem, co będzie później. Gdzieś tam jednak miałem zakodowane, że jeżdżę na kolejne turnieje i tak dotrwałem do dwusetnego turnieju. Moi najbliżsi nie wyobrażają sobie tego, co by było, gdyby Jurek został w domu i oglądał przed telewizorem Grand Prix. Na pewno trudno mi odpowiedzieć w tej chwili na pytanie, jak długo będę jeszcze jeździł. To są koszty i kolejny raz lecieć do Melbourne, nie będzie łatwo. Trzeba się do tego przygotować także logistycznie, więc nie wiem, czy za rok wybiorę się ponownie do Australii.

I na koniec tak szczerze, ile uroczystości rodzinnych pana ominęło i czy nie było z powodu tych wyjazdów zgrzytów w rodzinie?

- Syn Krzysztof, kiedy planował ślub, zanim ustalił datę uroczystości, musiał z tatą skonsultować, kiedy nie ma turnieju Grand Prix. Wiadomo, że terminarz cyklu ustalany jest wcześniej, ale i tak nie było łatwo pogodzić tej ważnej uroczystości rodzinnej z moimi planami wyjazdowymi. Zapytał tylko, czy w połowie września pasuje? W 2013 roku akurat 14 września nie było turnieju, więc nie było kolizji terminów. Na przestrzeni lat zdarzało się wiele sytuacji, kiedy wydawało się, że nie dam rady pojawić się na turnieju Grand Prix. Był przypadek, że na własną prośbę wypisałem się ze szpitala. Lekarze chcieli wypuścić mnie w poniedziałek, a ja poprosiłem, by zwolnili mnie już w piątek. Musiałem podpisać oświadczenie i w ten sposób udało się zdążyć na kolejny turniej.

Rozmawiał: Maciej Kmiecik

Źródło artykułu: