WP SportoweFakty: Kiedy Get Well Toruń przegrał w rundzie zasadniczej w Gorzowie, nie brakowało tych, którzy mówili, że należy pana jak najszybciej zwolnić. Teraz dla wielu jest pan ósmym zawodnikiem zespołu. Jak pan się z tym czuje?
Jacek Gajewski: Czułem i czuję się w dalszym ciągu dobrze. Wiem, że byłem zwalniany przez różnych pseudo ekspertów i byłych kolegów. Najczęściej robił to Mirosław Kowalik. Jakoś się jednak uchowałem, ale nie wynikało to z tego, że na tym stanowisku trzymał mnie jakiś układ. Uważam, że z czasem zaczął mnie bronić wynik. Teraz jest zresztą podobnie. To jednak coś zupełnie normalnego, że pracę trenerów i menedżerów ocenia się właśnie przez ten pryzmat. Z moim samopoczuciem nie było nigdy problemów. Gorzej wyglądało to w przypadku rodziny. Żona przeżywała. Nie zawsze przychodziła nawet na mecze w Toruniu. Nie ma jednak sensu narzekać. Chyba się już w tym roku obroniłem. Myślę sobie również, że mój problem polega na czymś innym.
Co ma pan ma myśli?
- Różnie wyglądają moje relacje z mediami. Niektórzy redaktorzy wolą rozmawiać z moimi adwersarzami, a nie ze mną. A jest grupa ludzi, która na mój temat ma krytyczne zdanie.
ZOBACZ WIDEO: Magnus Zetterstroem: Jestem rozdarty, połowa mnie chce zostać przy żużlu (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
W środowisku żużlowym przez kolegów po fachu nie jest pan raczej lubiany. Zastanawiał się pan kiedyś, z czego to wynika?
- Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Wiem, że na co dzień nie jestem łatwym człowiekiem. Mam własne zdanie w wielu kwestiach, bywam osobą kontrowersyjną. Nie jestem pupilem ludzi z czubka władzy żużlowej. Nigdy nie udawałem. Zawsze mówiłem, co myślę. To czasami jest przyczyna większej krytyki. Kiedy powinie mi się noga, drużyna przegra, to pojawia się okazja, żeby Gajewskiemu dowalić. I wiele osób z tego korzystało. W przeszłości wypowiadałem się na temat różnych kwestii w polskim żużlu. Tak było między innymi, kiedy występowałem na łamach pana portalu jako ekspert. Uważam, że bardzo często miałem rację. Sporo osób do dziś mi jej głośno nie przyzna, ale myślę, że tak naprawdę o tym wiedzą. Nie twierdzę, że nigdy się nie mylę, ale większość rzeczy potrafię trafnie przewidzieć.
Ma pan też grupę zwolenników. Jedna z osób, która pana ceni, mówi, że Gajewski nigdy nie przyznaje się do błędu i na tym polega jego największa wada. To prawda?
- Przyznawanie się do własnych błędów świadczy o słabości. Nie można padać na kolana. Sport nauczył mnie, że w najtrudniejszych momentach zaciska się zęby i walczy. Jeśli popełniło się błędy, to trzeba wyciągać wnioski. Okazywanie słabości nie jest dobre. To nie w moim stylu.
Czyli nadal pan twierdzi, że odejście Maxa Fricke i Jasona Doyle'a z Torunia nie było błędem?
- To nie były błędy. Gdyby Max został w ubiegłym roku w naszym zespole, to za wiele by nie pojeździł. Jego kariera tkwiłaby w martwym punkcie. A co do Doyle'a, to w pewnym momencie był wybór pomiędzy nim a Holderem. Trochę posłuchałem wtedy kibiców, a pewne znaczenie miał również mój sentyment do Chrisa, którego bardzo lubię i cenię. Nie bez znaczenia było dla mnie zdanie właściciela klubu. Rozbieżność w kontraktach była bardzo duża. Doyle miał zresztą ciekawe podejście. Swoją wartość po ubiegłorocznym sezonie oceniał przez pryzmat startów w Grand Prix, gdzie spisywał się dość dobrze. Skończył rywalizację w cyklu na piątej pozycji. Nie brał pod uwagę polskiej ligi, a w niej był w trzeciej dziesiątce. To jednak tak na marginesie. Poza tym, lubię zawodników, którzy żyją z zespołem i starają się z nim utożsamiać. Nie odpowiada mi typ człowieka, która siada z boku i nie jest zainteresowany niczym, niezależnie od tego czy drużyna wygrywa czy przegrywa.
Niektórzy twierdzą, że pana drużyna po raz pierwszy "żyła" tak naprawdę podczas półfinału w Zielonej Górze.
- To nie jest prawda. Wydaje mi się, że nie wszyscy nas na co dzień oglądali. Ta drużyna "żyła" już w kolejnym meczu po laniu w Gorzowie. Później było tak praktycznie we wszystkich spotkaniach. Ludzie też pewne rzeczy źle interpretują. Czasami są momenty, kiedy nie trzeba się w parkingu dodatkowo nakręcać. Pompowanie emocji do granic absurdu nie jest dobrym rozwiązaniem. Ja mam zresztą inny styl zachowania. Wiem, że po moich reakcjach trudno ocenić, czy drużyna wygrała mecz.
Raczej nie okazuje pan emocji. Po wygranej w Zielonej Górze było podobnie.
- Ale zapewniam pana, że się cieszyłem i to bardzo. Cały mecz mocno przeżywałem. Prawdą jest jednak, że nie lubię się uzewnętrzniać. Dla mnie przy prowadzeniu zespołu najważniejsze jest zachowanie spokoju. Pamiętam słowa Kazimierza Górskiego, który był najlepszym trenerem w historii polskiej piłki nożnej. W 1974 roku w Niemczech miał na ławce trenerskiej dwóch nerwusów - Andrzeja Strejlaua i Jacka Gmocha, którzy non stop wstawali, gestykulowali i krzyczeli. On zachowywał jednak spokój i dystans. W jednym z wywiadów powiedział później, że nie może reagować tak jak reszta, bo jego praca polega na analizowaniu i dokonywaniu rzetelnych ocen. Moje podejście do pracy jest podobne. Wiem, że Robert Kościecha wygląda przy mnie zupełnie inaczej. To bierze się również z tego, że mamy inne zadania i role.
[nextpage]Czy czuł pan przez cały czas pracy w Toruniu, że ma zaufanie ze strony Przemysława Termińskiego?
-
Czułem zaufanie z jego strony. Prawdą jest jednak, że na jesieni przeżywaliśmy trudne chwile. Jakoś to przetrwaliśmy. Wiem, że w niektórych momentach większość ludzi, nawet z toruńskiego środowiska, była przeciwko mnie. Były wykonywane telefony do innych menedżerów i trenerów, żeby mnie zastąpić. Pan Przemysław Termiński zachował zimną krew i postanowił mi zaufać. Nie mówię, że się nigdy nie różniliśmy. Takie sytuacje mają miejsce nawet w trakcie tegorocznych rozgrywek. Poszliśmy jednak razem dalej i chyba nikt na tym nie stracił. Inna sprawa, że moja pozycja w klubie przez wielu ludzi z zewnątrz w dalszym ciągu nie jest właściwie interpretowana.
To znaczy?
- Wszyscy analizują tylko aspekt sportowy. Może to będzie przechwalanie się z mojej strony, ale kompetencje Gajewskiego w Toruniu są znacznie szersze. Jestem wiceprezesem. Mam na głowie wiele innych obowiązków. Staram się z nich jak najlepiej wywiązywać. Pomagam mocno w kwestiach organizacyjnych, sponsorskich i marketingowych. Ten klub nie zaczyna i nie kończy się dla mnie na prowadzeniu drużyny w meczach ligowych. Mam też szerokie spojrzenie na regulaminy i to się przydaje. Pan zresztą też lubi w nich grzebać i chyba czasami jestem pomocny, kiedy już o tym rozmawiamy. Wracając jednak do tematu, jestem trochę innym typem menedżera. Niewielu ludzi w tym fachu w swoich klubach działa na tak wielu płaszczyznach. Być może z tego powodu właściciel ocenia mnie trochę w innych kategoriach.
Wróćmy do kwestii sportowych. Jaka jest rzeczywiście rola menedżera w żużlu? Czy zmienianie układu par, podpowiadanie zawodnikom w trakcie meczu może rzeczywiście odwrócić losy rywalizacji?
-
Zacznijmy od tego, że w żużlu niewielu trenerów czy menedżerów ma wpływ na skład drużyny. Ze mną jest inaczej i to też było źródłem nieporozumień w klubie. Właściwe prowadzenie drużyny ma znaczenie. Akurat nie należę do tych, którzy lubią publicznie mówić o metodach pracy z zespołem. Są jednak pewne istotne kwestie. Podam może tylko jeden przykład. W naszej dyscyplinie jest wielu zawodników, którzy nienawidzą jeździć zaraz po równaniu i polewaniu toru. To ma ogromne znaczenie zwłaszcza w meczach wyjazdowych. Wtedy "jedynka" na plastronie bywa bardzo dużym ciężarem.
Przykład - Ryan Sullivan.
- Tak, pracowaliśmy ze sobą wiele lat. Znałem jego wady i zalety. Wiedziałem, że na wyjazdy nie może jechać z numerem jeden. Po prostu nie znosił takich sytuacji.
Ale teraz ma pan Grega Hancocka.
- Zgadza się i może to właśnie zafunkcjonowało w Zielonej Górze. To tylko jeden z przykładów. Drużynę i zawodników trzeba znać. Wszystko sprowadza się do tej zasady. Istotne jest również zestawianie par. Pod tym względem ciekawym przypadkiem był Darcy Ward. Australijczyk na torze potrzebował wiele przestrzeni. Jeśli trafiał na kolegę, który nie jest najlepszym startowcem i na dystansie będzie mu przeszkadzać, to od razu rodził się problem. Gdy był ustawiony z kimś, kto jest zdecydowanie słabszy lub ma doskonałe starty, to miejsca do walki na torze było więcej i Ward jechał zdecydowanie lepiej. Takich kwestii jest wiele. W sumie menedżer ma o czym myśleć.
Mówi się, że od pewnego momentu tego sezonu Get Well Toruń ma bardzo duży atut własnego toru. Kiedy udało się panu znaleźć "to coś" na Motoarenie?
- Za dużo panu nie powiem, bo mógłbym się narazić na kary regulaminowe. Od razu podkreślam jednak, że nie wynikałyby one z przygotowania toru do zawodów. To zupełnie inny temat. Bolączka Torunia polegała zresztą na czymś innym. Jako klub byliśmy organizatorem bardzo wielu imprez poza ligą. Pod tym względem długo wiedliśmy prym. Teraz się to trochę zmieniło. Owszem, odbył się turniej Speedway Best Pairs, zawody dla Darcy'ego Warda, ale później imprez było coraz mniej. Wcześniej jeździło się u nas zbyt często. Nicki Pedersen w ubiegłym roku startował na Motoarenie tak dużo, że przed Grand Prix nie musiał przyjeżdżać nawet na trening. Wszystko o naszym torze wiedział. Nie wiem, jak z tymi tematami będzie w przyszłości. Doskonale rozumiem, że władze Torunia chcą, by imprez na naszym stadionie było jak najwięcej. Nie dziwię się również organizatorom, bo Motoarena daje dużą gwarancję, że zawody się odbędą. Czasami z tych wszystkich powodów trzeba ruszyć tor, żeby coś się zmieniło. Najłatwiejsza metoda dotyczy pracy przy nawierzchni. Jestem jednak zdania, że musimy w przyszłości zmienić geometrię, żeby mieć większy atut.
Myślicie o tym już teraz?
- Osobiście na pewno o tym myślę. Zmiany by się przydały, zwłaszcza na drugim łuku. To byłoby utrudnienie dla rywali. Takie rzeczy często robiło się w przeszłości w Anglii. Kiedy przeciwnicy czuli się zbyt dobrze na danym owalu, to promotorzy zmieniali geometrię. Czasami wystarczyło przełożenie węża, który był krawężnikiem. Tak było między innymi w Eastbourne. Ruch o jeden, dwa metry w jedną lub drugą stronę robił różnicę. Motoarenie też przydałyby się zmiany. Na pewno dzięki temu byłoby jeszcze więcej ścigania. Tak jak powiedziałem, priorytetem jest zwłaszcza drugi łuk.
Na koniec pytanie, które proszę potraktować z przymrużeniem oka. Zapytam, bo wiele uwagi poświęcają temu inne media. O co chodzi z pana plecakiem?
- Wreszcie, już myślałem, że się tej kwestii nie doczekam. Wszyscy o to mnie ostatnio zaczepiają. No cóż, lubię plecaki. Mam ich w domu wiele. Jeżdżę z nimi na wyjazdy, ale mam je również na Motoarenie. W Zielonej Górze było tam trochę rzeczy, które chciałem mieć blisko siebie. Powiem panu zresztą, że poza kwestią czysto praktyczną chodziło o coś jeszcze. Chciałem wywołać temat. Już wcześniej pojawiły się zastrzeżenia do mojego ubioru ze strony Ekstraligi. Chodziło dokładnie o kolor spodni. To było chyba po meczu w Rybniku. Zacząłem się zastanawiać, czy temat "plecakowy" też nie wzbudzi kontrowersji. Postanowiłem to sprawdzić. Być może okazałoby się, że coś zasłoniłem i został złamany regulamin. Taka drobna i lekka prowokacja, żeby pan i koledzy mieli o czym pisać. Kar jednak nie było, żadnego maila w tej sprawie nie dostałem. No, ale jest ekscytacja plecakiem, wszyscy się interesują, co tam noszę. To urosło do rangi wielkiego wydarzenia w historii żużla.
Podobno w przypadku złota plecak ma zostać spalony zamiast marynarki.
- Nie, to bez sensu. Skoro stał się już tak sławny, to lepiej go oddać na jakąś aukcję. Będą z tego chociaż jakieś pieniądze.
Rozmawiał Jarosław Galewski
Wynik i awans był możliwy w obie strony i taka jest cała ta prawda.
Twojego w tym udziału jest 0.