Jacek Gajewski: Zwalniali mnie, chcieli mi "dowalić". Termiński zachował zimną krew

Po półfinale z Falubazem Jacek Gajewski został uznany za ósmego zawodnika swojej drużyny. Ten sam menedżer po porażce w Gorzowie był zwalniany przez wielu kibiców i ekspertów. - Chcieli mi dowalić, ale się uchowałem - mówi teraz z satysfakcją.

Jarosław Galewski
Jarosław Galewski
Jacek Gajewski WP SportoweFakty / Michał Szmyd / Jacek Gajewski

WP SportoweFakty: Kiedy Get Well Toruń przegrał w rundzie zasadniczej w Gorzowie, nie brakowało tych, którzy mówili, że należy pana jak najszybciej zwolnić. Teraz dla wielu jest pan ósmym zawodnikiem zespołu. Jak pan się z tym czuje?

Jacek Gajewski: Czułem i czuję się w dalszym ciągu dobrze. Wiem, że byłem zwalniany przez różnych pseudo ekspertów i byłych kolegów. Najczęściej robił to Mirosław Kowalik. Jakoś się jednak uchowałem, ale nie wynikało to z tego, że na tym stanowisku trzymał mnie jakiś układ. Uważam, że z czasem zaczął mnie bronić wynik. Teraz jest zresztą podobnie. To jednak coś zupełnie normalnego, że pracę trenerów i menedżerów ocenia się właśnie przez ten pryzmat. Z moim samopoczuciem nie było nigdy problemów. Gorzej wyglądało to w przypadku rodziny. Żona przeżywała. Nie zawsze przychodziła nawet na mecze w Toruniu. Nie ma jednak sensu narzekać. Chyba się już w tym roku obroniłem. Myślę sobie również, że mój problem polega na czymś innym.

Co ma pan ma myśli?

- Różnie wyglądają moje relacje z mediami. Niektórzy redaktorzy wolą rozmawiać z moimi adwersarzami, a nie ze mną. A jest grupa ludzi, która na mój temat ma krytyczne zdanie.

ZOBACZ WIDEO: Magnus Zetterstroem: Jestem rozdarty, połowa mnie chce zostać przy żużlu (źródło TVP)

W środowisku żużlowym przez kolegów po fachu nie jest pan raczej lubiany. Zastanawiał się pan kiedyś, z czego to wynika?

- Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Wiem, że na co dzień nie jestem łatwym człowiekiem. Mam własne zdanie w wielu kwestiach, bywam osobą kontrowersyjną. Nie jestem pupilem ludzi z czubka władzy żużlowej. Nigdy nie udawałem. Zawsze mówiłem, co myślę. To czasami jest przyczyna większej krytyki. Kiedy powinie mi się noga, drużyna przegra, to pojawia się okazja, żeby Gajewskiemu dowalić. I wiele osób z tego korzystało. W przeszłości wypowiadałem się na temat różnych kwestii w polskim żużlu. Tak było między innymi, kiedy występowałem na łamach pana portalu jako ekspert. Uważam, że bardzo często miałem rację. Sporo osób do dziś mi jej głośno nie przyzna, ale myślę, że tak naprawdę o tym wiedzą. Nie twierdzę, że nigdy się nie mylę, ale większość rzeczy potrafię trafnie przewidzieć.

Ma pan też grupę zwolenników. Jedna z osób, która pana ceni, mówi, że Gajewski nigdy nie przyznaje się do błędu i na tym polega jego największa wada. To prawda?

- Przyznawanie się do własnych błędów świadczy o słabości. Nie można padać na kolana. Sport nauczył mnie, że w najtrudniejszych momentach zaciska się zęby i walczy. Jeśli popełniło się błędy, to trzeba wyciągać wnioski. Okazywanie słabości nie jest dobre. To nie w moim stylu.

Czyli nadal pan twierdzi, że odejście Maxa Fricke i Jasona Doyle'a z Torunia nie było błędem?

- To nie były błędy. Gdyby Max został w ubiegłym roku w naszym zespole, to za wiele by nie pojeździł. Jego kariera tkwiłaby w martwym punkcie. A co do Doyle'a, to w pewnym momencie był wybór pomiędzy nim a Holderem. Trochę posłuchałem wtedy kibiców, a pewne znaczenie miał również mój sentyment do Chrisa, którego bardzo lubię i cenię. Nie bez znaczenia było dla mnie zdanie właściciela klubu. Rozbieżność w kontraktach była bardzo duża. Doyle miał zresztą ciekawe podejście. Swoją wartość po ubiegłorocznym sezonie oceniał przez pryzmat startów w Grand Prix, gdzie spisywał się dość dobrze. Skończył rywalizację w cyklu na piątej pozycji. Nie brał pod uwagę polskiej ligi, a w niej był w trzeciej dziesiątce. To jednak tak na marginesie. Poza tym, lubię zawodników, którzy żyją z zespołem i starają się z nim utożsamiać. Nie odpowiada mi typ człowieka, która siada z boku i nie jest zainteresowany niczym, niezależnie od tego czy drużyna wygrywa czy przegrywa.

Niektórzy twierdzą, że pana drużyna po raz pierwszy "żyła" tak naprawdę podczas półfinału w Zielonej Górze.

- To nie jest prawda. Wydaje mi się, że nie wszyscy nas na co dzień oglądali. Ta drużyna "żyła" już w kolejnym meczu po laniu w Gorzowie. Później było tak praktycznie we wszystkich spotkaniach. Ludzie też pewne rzeczy źle interpretują. Czasami są momenty, kiedy nie trzeba się w parkingu dodatkowo nakręcać. Pompowanie emocji do granic absurdu nie jest dobrym rozwiązaniem. Ja mam zresztą inny styl zachowania. Wiem, że po moich reakcjach trudno ocenić, czy drużyna wygrała mecz.

Raczej nie okazuje pan emocji. Po wygranej w Zielonej Górze było podobnie.

- Ale zapewniam pana, że się cieszyłem i to bardzo. Cały mecz mocno przeżywałem. Prawdą jest jednak, że nie lubię się uzewnętrzniać. Dla mnie przy prowadzeniu zespołu najważniejsze jest zachowanie spokoju. Pamiętam słowa Kazimierza Górskiego, który był najlepszym trenerem w historii polskiej piłki nożnej. W 1974 roku w Niemczech miał na ławce trenerskiej dwóch nerwusów - Andrzeja Strejlaua i Jacka Gmocha, którzy non stop wstawali, gestykulowali i krzyczeli. On zachowywał jednak spokój i dystans. W jednym z wywiadów powiedział później, że nie może reagować tak jak reszta, bo jego praca polega na analizowaniu i dokonywaniu rzetelnych ocen. Moje podejście do pracy jest podobne. Wiem, że Robert Kościecha wygląda przy mnie zupełnie inaczej. To bierze się również z tego, że mamy inne zadania i role.

Czy Jacek Gajewski poprowadzi Get Well Toruń do złotego medalu?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×