Jesteś drugim wicemistrzem świata. Jakie to uczucie?
Bartosz Zmarzlik: Bardzo fajnie, że praca nie idzie na marne. Cały mój team razem ze mną udowodnił, że to, co robimy, robimy w dobrym kierunku. Nie chcemy przestawać, chcemy pracować dalej o jak najlepszy wynik. Zdaję sobie sprawę, że teraz będę miał jeszcze ciężej, bo pojawią się jeszcze większe wymagania. Już słyszę, że miejsce poza podium w przyszłym roku, to będzie tragedia. Muszę wziąć się do roboty. Chcę przede wszystkim bawić się speedway'em i robić to dalej z uśmiechem na twarzy, bo wtedy jest najprzyjemniej.
W tym sezonie było 11 turniejów Grand Prix. Który moment był przełomowy?
- Myślę, że przełomowym momentem było GP w Cardiff, gdzie byłem trzeci. Wtedy znowu poczułem, że mogę awansować do finału i stanąć na podium. To dało mi "kopa". Wcześniej, jak startowałem w Gorzowie z dziką kartą i dostawałem się do finału, czy wygrałem w 2014 roku, to po takim turnieju wszystko było łatwiejsze. Później na co nie wsiadłem, to dobrze mi się jechało. Potrafiłem wygrywać ze wszystkimi. To na pewno pomaga psychicznie, sprawia, że jesteś w stanie to zrobić i nie jesteś gorszy od tych najlepszych. Po Cardiff coś ruszyło. Uwierzyłem w silniki, w siebie i mój team. Po tych zawodach moje zdobyczy nie były mniejsze niż 10 punktów. W GP właśnie chodzi o to, żeby zdobywać jak największą ilość punktów i to daje ten efekt końcowy.
Ile w tegorocznym cyklu pomogły te wcześniejsze starty w Gorzowie z dziką kartą?
- Myślę, że w jakimś stopniu to na pewno pomogło. Samo przygotowanie, ta otoczka i ciśnienie, które występuje przy turnieju GP, a szczególnie w Gorzowie. Tutaj zawsze było wobec mnie spore ciśnienie, bo każdy chciał, żebym pojechał jak najlepiej. Próbowałem sobie z tym radzić i później było już łatwiej.
Do turnieju w Pradze traciłeś nieco punktów. Później już nie popełniałeś błędów. Co się zmieniło?
- Myślę, że musiałem to wszystko zrozumieć. Turniej nie kończy się na jednym wyścigu, a mam ich pięć. Muszę zdobywać jak najwięcej punktów, a chciałem wszystko zgarniać w jednym biegu. Tak się nie da. Po paru turniejach można było zauważyć po mnie, że nieco się uspokoiłem. Zawsze chciałem dowieźć jakąś punktowaną pozycję. Najważniejsze było, żeby tych punktów starczyło na półfinał. Później chciałem wjechać do finału. Ale jak do półfinałów awansowałem z pozycji 6-7, to podniosłem sobie poprzeczkę i stwierdziłem, że fajnie by było, gdyby był w czwórce, bo wtedy mógłbym wybierać lepsze pole startowe. Myślę, że ten sezon wiele mnie nauczył. Przebywając w takim gronie można wyciągnąć sporo wniosków. Już wiemy, co musimy poprawić i nad czym się skupić w przyszłości.
ZOBACZ WIDEO Bartosz Zmarzlik: Mógłbym znaleźć u siebie sporo błędów
To nad czym musisz się skupić?
- To są nasze wewnętrzne sprawy i pomysły. Nigdy za dużo nie chciałem o tym mówić i tak zostanie. To są moje i zespołu spostrzeżenia i wiemy, w którą stronę mniej więcej musimy iść.
W większości turniejów zaczynałeś od zewnętrznych pól. Z czego wynika aż taka różnica w zdobywaniu punktów z różnych pól?
- Jak w pierwszej serii jedzie się z pól zewnętrznych, to jest mała szansa na zwycięstwo. Start musi być naprawdę atomowy. Wiadomo, że w GP każdy chce dobrze wystartować i te różnice są bardzo małe. Wszyscy chcą jechać do krawężnika, bo tam jeszcze nie jest wyślizgane. Wiadomo, jak po małej i po dużej jest taka sama nawierzchnia, to jedzie się szybciej tam, gdzie jest krócej, czyli po wewnętrznej. Wszyscy się tam pchają. Można mieć dobry start, a wyjechać z łuku na końcu. Szczęścia do pól startowych w tym roku nie miałem. Śmialiśmy się, że ciągle te zewnętrzne, ale później się w miarę do tego przyzwyczaiłem. Musiałem sobie z tym radzić.
Miałeś okazję jeździć w tym sezonie na torach jednodniowych. Mocną się różnią od tradycyjnych?
- Nie rozumiałem ich na początku i to było skomplikowane dla mnie. Mieliśmy odłożone dwa silniki, na których jeździłem też w Polsce czy Europie, ale bardziej pasowały na te sztuczne tory. W miarę szybko ogarnęliśmy to. Jest troszkę inaczej, ale trzeba sobie radzić.
Cały czas mówiłeś, że celem jest pierwsza ósemka i nie liczyłeś straty do podium. Kiedy w końcu uwierzyłeś, że jest na to szansa?
- Jak zaczęliście więcej o tym pisać (śmiech - dop. red.). Wtedy pomyślałem, że chyba faktycznie jest blisko. Wszystkim się jednak wydawało, że te 5-7 punktów straty to mało. Naprawdę trudno jest dogonić takich zawodników, a co dopiero ich wyprzedzić w klasyfikacji. To jest bardzo trudne psychicznie, ale także fizycznie, bo trzeba zrobić więcej punktów chociażby od Tai'a Woffindena czy Chrisa Holdera. Z turnieju na turniej powtarzałem sobie, że chcę się utrzymać w ósemce. W Melbourne wjechałem do finału i wiedziałem, że muszę przyjechać przed "Tajskim", żeby być jeszcze wyżej. Słyszałem głosy, że szkoda, że nie ma srebra. Jednak, jakby ktoś mi przed sezonem powiedział, że będę trzeci, to bym odpowiedział, że mam jeszcze czas. A jednak jestem trzeci i bardzo się z tego cieszę. Na pewno spełniłem jedno z moich marzeń, ale jeszcze nie to największe. Pracujemy dalej i będziemy walczyć.
Przed ostatnim turniejem w mediach pojawiło się jeszcze więcej informacji o tym. Dało się o tym nie myśleć?
- Musiałem się jakoś z tego wyłączać, ale to nie było łatwe. Dochodziły do mnie takie myśli, że mam medal na wyciągnięcie ręki. Jak w Australii biegałem ze słuchawkami, to myślałem o tym medalu. Ale powtarzałem sobie też, że jak nie będę na podium, to nic się nie stanie. Wciąż sobie powtarzałem, że nic nie muszę, a mogę. Tak jest i będzie. Mam się cieszyć żużlem i się w tym spełniać, bo kocham się ścigać na motocyklach.
Spodziewałeś się, że w Australii będziesz musiał zaliczyć najlepszy punktowo turniej, żeby stanąć na podium?
- Przed zawodami wszyscy mówili, że 11 punktów wystarczy. Jak się okazuje, te 11 punktów by nie starczyło. Po treningu byłem w miarę zadowolony. Ciśnienie ze mnie zeszło po pierwszym biegu, bo wiem, że jest on bardzo ważny. Później się lżej jedzie, jeśli się dobrze zacznie. Jakoś to ruszyło i fajnie mi tam wszystko pasowało. Chyba był to najfajniejszy obiekt z torów jednodniowych. Tor był jeszcze dłuższy, niż ten w Gorzowie, więc jak na sztuczny owal, to super. Turniej do ostatniego biegu był ciekawy.
Rok wcześniej miałeś okazję zobaczyć ten tor.
- Tak, mogłem tylko popatrzeć. Ale co mi to dało? Całkiem inny tor był, tak mówili zawodnicy. Geometrię i tak musiałem poznać na treningu. Trochę sztywny się czułem na dwóch pierwszych przejazdach. Później już mnie puściło, w miarę sprzęt dograliśmy. A na drugi dzień i tak musieliśmy coś innego dopasować, bo tor był dużo twardszy na zawodach, niż na treningu.
A jak oceniasz sytuację pomiędzy Gregiem Hancockiem i Chrisem Holderem z Australii?
- Nie moja sprawa. Nie chciałem się w ogóle tym zajmować. Skupiliśmy się na sobie. Dopiero, jak po czwartej serii podszedłem do tablicy sprawdzić wyniki, to zauważyłem, że przyznano mi punkt i zacząłem pytać dlaczego. Chciałbym też zdementować plotki, bo żadnego protestu z naszej strony nie było. Nie wiem skąd ludzie biorą takie informacje i opowiadają bezsensowne rzeczy.
Wiedziałeś, że w półfinale w Melbourne musisz być drugi , żeby zapewnić sobie medal?
- Wiedziałem o tym, ale nie chciałem wywierać na sobie dodatkowej presji, bo to działa w drugą stronę. Wiedziałem, że po prostu muszę dać z siebie wszystko. Byłem w półfinale i chciałem awansować do finału. W finale natomiast chciałem pojechać jeszcze lepiej, ale popełniłem błędy i przyjechałem trzeci.
A Paweł (brat - dop. red.) nie mówił o tym, że masz już medal?
- Paweł dużo biega w parkingu i dużo też mówi, ale on musi sobie czasami pogadać (śmiech - dop. red.). Mamy dobre relacje. Chciałbym przede wszystkim jemu podziękować. Dużo opinii słyszałem, że muszę mieć prawdziwego menedżera, żebym sobie poradził. A Paweł mówił: "spoko, ja to ogarnę" i faktycznie tak było. Pierwszy raz odczułem, że tak naprawdę nic mnie nie interesowało. Mama z bratem wszystko logistycznie przygotowali. Miałem tylko wykonywać swoją robotę na torze. Myślę, że to wielki komfort psychiczny. Czasami dzwoniłem do Pawła i pytałem skąd lecimy, bo nawet nie wiedziałem. Dziękuję mu za to, bo naprawdę podołał. Paweł w stu procentach się sprawdził w tej roli.
Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jakie będą założenia na przyszły sezon?
- Wciąż będę powtarzał, że na kolejny rok moim marzeniem będzie pierwsza ósemka. Nie chcę wystrzelić tylko w jednym roku, a marzy mi się utrzymanie w elitarnym gronie przez kilkanaście lat. Chcę jak najwięcej jeździć na takim poziomie, jak ci wielcy zawodnicy, np. Nicki Pedersen czy Greg Hancock. Marzy mi się, żebym wciąż kręcił się w ósemce i tam chcę się spełniać. Będę robił wszystko, żeby dalej być w tym gronie. Nie jeżdżę tam, żeby przyjeżdżać ostatni.
Jesteśmy już po sezonie. Planujesz jakiś urlop albo wakacyjny wyjazd, czy od razu praca przy motocyklach?
- Myślałem o wakacjach, ale po Australii nie chcę patrzeć na samolot. Prosto z crossa przyjechałem tutaj i byłem strasznie zły, bo mi się tak fajnie jeździło. Nieco zniesmaczony byłem, mama też to zauważyła i pytała czemu jestem zły i się śmiałem, że zabrali mi zabawki. Tęskniłem za crossem i chciałem trochę pojeździć, bo lubię jeździć na motocyklach. Teraz mam może trzy tygodnie nieco luźniejsze, chociaż i tak pewnie w tym czasie będziemy coś robić przy motocyklach, a od końca listopada chcę zacząć przygotowania i będą one takie, jak w poprzednich latach.
Notował: Dawid Lis
Powodzenia.