Reformator z Ziemi Van Diemena

WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Damian Gapiński
WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Damian Gapiński

W powietrzu czuć lekką bryzę, której próżno szukać, gdy człek zapuści się w głąb lądu. Stąd nad morze jest dalej niż rzut zębatką nr 57.

W tym artykule dowiesz się o:

Nawet, gdyby cisnęła nią jedna z najbardziej optymistycznie nastawionych do życia kobiet na świecie, rdzenna rawiczanka Anita Włodarczyk, dwukrotna mistrzyni olimpijska w rzucie młotem… Stadion imienia Edwarda Jancarza tylko pozornie ma problem z nawiązaniem kontaktu z morską pianą... Na parkingu, który bardziej przypomina przedmieścia słowackiej Żiliny aniżeli wyśnione miejsce koczowania żużlowych przyczep i busów, z wolna zasypia umęczone auto Dariusza Górznego.
Z metalowej puszki wydostaje się postać redaktora Damiana Gapińskiego. Z uśmiechem na ustach pyta czy dzisiaj będzie równie zacna oprawa muzyczna jak onegdaj w nadwarciańskim grodzie bywało... Damian, miłośnik mocnego brzmienia, zatopiony w Led Zeppelin, The Yardbirds, Wishbone Ash, AC/DC, Biohazard, Metallice, Megadeth, oczekuje, że podczas gorzowskiej rundy Speedway Grand Prix, będzie królować krwiste uderzenie. Odpowiadam Damianowi, że soczyste uderzenie nie jest li tylko i wyłącznie moją zasługą, jeno efektem burzy mózgów z DJ-em Pawełkiem, który też preferuje gitarę Jimmy'ego Page;a aniżeli formację Diadem. Gorzowski DJ, człowiek wielu talentów... Mówią o nim na mieście: Pitchracer, w dowodzie widnieje jako Paweł Charkiewicz. Przed laty był adeptem speedwaya, a szlify zbierał pod skrzydełkami Jarka Gały.

Rozpoczyna się gorąca dyskusja z Damianem, fruniemy pomiędzy nutami a kluczami wiolinowymi, a żeby uciec od smutnej konstatacji, że disco polo wygrywa na żużlowych obiektach z zacnymi kompozycjami o długość motocykla, przyrzekam, że jeżeli zawody wygra czarodziej motocykla Darcy Ward, wówczas przez głośniki popłynie numer australijskiej kapeli grającej punk rock, yob rock i Grunge - grupy Cosmic Psychos. Ta kapela pochodząca z Melbourne, miasta żyjącego sportem, wykonała przed laty takie kawałki jak "Fuckwit City" czy "Better, not Bitter", rozkołysałaby wiarę na "Jancarzu" bardziej niż szkwał na morzu Barentsa. Damian, ukontentowany konwersacją, odpływa wzrokiem i sięga daleko, niemalże do Ziemi Van Diemena...

Gdy myślę o Damianie Gapińskim, wydaje mi się, że byłby bardziej szczęśliwy, gdyby został reporterem i komentatorem wydarzeń w czasach prosperity Harringay Racers. Damianowi byłoby do twarzy w meloniku jakże modnym, gdy gwiazdy pokroju Splita Watermana, Vica Duggana czy Jacka Parkera były znane londyńskiej socjecie. Równie dobrze prezentowałby się w sweterku utytłanym w błocie po trzynastym wyścigu meczu: Harringay Racers - Bradford Boomerangs... Wówczas mógłby toczyć niekończące się konwersacje z zawodnikami, którzy byli pilotami, marynarzami, włóczykijami, poszukiwaczami przygód, a przy odrobinie szczęścia... Może los uśmiechnąłby się do Damiana i zderzyłby się spojrzeniem z Rodem Stewartem, który za młodu chadzał z siostrami na żużel w piątkowe wieczory. Właśnie na stadion Harringay zaglądał muzyk, który później stworzył takie numery jak "Sailing", "Some guys have all the luck", "Da Ya think I’m sexy?", "Hot legs" czy "Have you ever seen the rain?". Oglądał na własne oczy takich asów jak Ronnie Moore, Cyril Maidment, Bjorn Knutsson, Jack Young, Barry Briggs czy Ove Fundin.

W Damianie mieszkała szczypta czy nawet trzy okruszki z brytyjskiego żurnalisty Petera Oakesa, który wywodził się z branży dziennikarzy muzycznych, a potem zauroczył się speedwayem. Oakes był na ty z wybitnymi muzykami rockowymi, ale podobnie silną atencją darzył i wciąż darzy wyścigi na żużlowych motocyklach... Nie wiem czy nawoływania Damiana, zręcznie przemycane w jego rozmaitych tekstach, to pokłosie rozmów ze świętej pamięci Tomaszem Wójtowiczem, prezesem poznańskich Skorpionów, ale chciał poruszać wyobraźnię czytelników i podbijać nowe terytoria. Zupełnie jak Van Diemen, który z lubością organizował wyprawy badawcze. Nie tylko po to, aby zapełnić sakiewkę brzęczącymi monetami, ale nade wszystko po to, żeby poszerzyć horyzonty. Abel Tasman odkrył Ziemię Van Diemena i sprawił, że dziś można oddychać cudami natury, które noszą szyld Wineglass Bay. Patrzę na ten nieprzyzwoicie piękny fragment kuli ziemskiej i widzę Damiana siedzącego na plaży, osaczonego przez przyjazne wiatry i snującego rozważania...

Żałuję, że nie przyjął się pomysł wydawania Speedway Pilota - praktycznego przewodnika po świecie speedwaya. Dzieło, które współtworzył Damian przed rozpoczęciem sezonu 2012, byłoby wspaniałym uzupełnieniem wątłych zbiorów literackich dotyczących żużla. Oakes, oprócz urzekających rozmów z żużlowcami, potrafił stworzyć kompendium wiedzy, a oczy rosły mu do rozmiaru dukatów, gdy wydawał Speedway Yearbook. Po latach wspaniale wraca się do takich opracowań… Damian, gdy tylko zapaliło się światełko w tunelu, chciał rozszerzyć suche fakty i liczby do wachlarza wywiadów, opowieści, opinii ekspertów, bo wierzył w inteligencję fanów. Chciał mozolnie, acz z uśmiechem, wspinać się na szczyt, choć nie było mu źle w zacienionej i osłoniętej od smagających wiatrów dolinie. Wyznawał jednak zasadę, że warto wgramolić się na szczyt i szerzej spoglądać na świat, choćby nawet trzaskały pioruny, a opozycjoniści modlili się o to, aby potknął się o oślizgły kamień na górskim szlaku…

Był w pewnym wymiarze staroświecki, bo troszczył się o ludzi, którzy budowali z nim portal. Podziwiał wagabundy, lubił włóczykijów, którzy przemierzali europejskie szosy i spali w tańcbudzie, aby rano obudzić się z zapachem speedwaya w nozdrzach i bułką w plecaku, która prosiła się o konsumpcję, ale... Gdy przymierzał się do internetowej transmisji z World Speedway League na obrzeżach Berlina, nie chciał słyszeć o minimalistycznym zapatrywaniu się na rzeczywistość. Gotów był wysłać komentatorów samolotem, choćby miało to naruszyć budżet operacji, bo święcie wierzył, że komentarz z pola bitwy jest bogatszy w warstwie emocjonalnej aniżeli werbalne popisy w złotej klatce opakowanej tysiącami kabli. Nie zawsze to prawidło działa. Czasem siedząc w telewizyjnej dziupli można wykrzesać czary mary, pod warunkiem, że z czaszki komentatora wypływa wiedza, charyzma, finezja i zgrabna metafora. Bywa i tak, że nocleg w pięciogwiazdkowym hotelu nie gwarantuje mistrzowskiej oracji jeśli brakuje wyobraźni i fachowości... Damian wyznawał jednak zasadę, że jeżeli za cokolwiek się zabierać, to czynić to możliwie jak najlepiej, pamiętając, że jest to służba na rzecz ludzkości...

Byłby szczęśliwym człowiekiem oglądając popisy dwukrotnego indywidualnego mistrza świata na żużlu - Ronnie Moore'a, który urodził się tam, gdzie Damian zawsze pragnął pojechać... W Hobart na Tasmanii, która w latach 1642-1855 nosiła nazwę Ziemia Van Diemena. Oj tak, Ronnie, który bawił ludzi jazdą w beczce śmierci, aby uzbierać fundusze na wyjazd do Anglii z Nowej Zelandii, byłby idealnym partnerem do rozmów dla Damiana. Przewędrowaliby rozmaitymi ścieżkami i pod płotem i przy kredzie od Wembley Stadium przez Malmoe, Wrocław, Goeteborg, a końcowym przystankiem byłby tor Aranui Speedway w Christchurch. Tam, gdzie Ronnie zaczynał jazdę ślizgiem kontrolowanym w wieku 15 lat. Niewiarygodne, ale gdy Moore awansował do finału światowego na Wembley w 1950 roku, był najmłodszym uczestnikiem w indywidualnych mistrzostwach świata. Gdy Moore walczył o punkty z Walijczykiem Freddie Williamsem, Brytyjczykiem Wally Greenem i Australijczykami: Grahamem Warrenem, Aub Lawsonem i Jackiem Youngiem, miał zaledwie 17 lat...

Damian pewnie wspina się dziś po masywie Cradley Mountain na Tasmanii i w załomach skalnych sporządza zapiski z przemyśleń. Gdy żył, był niczym wiatr, który przynosi zmianę aury. Prezentował swoje poglądy z przekonaniem, że buduje cosik na kształt żużlowej La Sagrada Familia. Nie zginął pod kołami tramwaju jak Antonio Gaudi, ale niejednokrotnie krytyka chciała przejechać po nim kołami nie rozumiejąc głębi jego wynurzeń. Zawsze pragnął zabrać swoją małżonkę na finał Wielkiego Szlema i choć stawał na rzęsach, aby zasiąść na Rod Laver Arena w Melbourne Park, ta sztuka mu się nie udała. Jednak Damian, jak to on, był niezmordowany w dążeniu do celu i udało mu się zdobyć wejściówki na finały singla pań i panów Roland Garros. Poczuł się wolny niczym francuski lotnik. Pofrunął nad Sekwanę, obejrzał znakomite widowisko, nawdychał się paryskiego powietrza i oniemiał ze szczęścia. Kochał sport malowany rozmaitymi farbami. A gdy pracujesz i doskonalisz swój warsztat, bo kochasz swoją profesję i oddajesz się jej całym sercem, trudno o bardziej wyrazisty wymiar zadowolenia. Dlatego jestem przekonany, że Damian zawieszony pomiędzy siatką, nad którą blokiem grają młode wielkopolskie talenty a żużlową bandą, obok której przejeżdża Antoni Woryna, pierwszy polski medalista indywidualnych mistrzostw świata, uśmiecha się do nas z wysokości niebios. I czasami, gdy przycupnie gdzieś na tasmańskiej plaży, założy sobie słuchawki z nieśmiertelnym kawałkiem Led Zeppelin o szyldzie Kashmir...

Tomasz Lorek

Źródło artykułu: