Od 100 tysięcy do 2 milionów złotych. Jak psuliśmy Anglików

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Niels Kristian Iversen szykuje się do startu na PGE Narodowym
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Niels Kristian Iversen szykuje się do startu na PGE Narodowym

25 tysięcy dolarów zapłacił Wrocław w 1995 roku za pierwszą licencję na żużlowe Grand Prix. Później stawki rosły jak oszalałe. Rekord należy do Gorzowa, który swego czasu płacił za prawa aż 3 miliony. Dziś najwięcej, bo 2,5 miliona, płaci Warszawa.

W tym artykule dowiesz się o:

Grand Prix od początku swojego istnienia, czyli od 1995 roku, jest traktowane w Polsce jak towar luksusowy, coś, w co warto zainwestować. Nic dziwnego, skoro średni zysk z organizacji turnieju przekracza milion złotych.

25 tysięcy dolarów zapłacił Wrocław 22 lata temu za pierwszą licencję na Grand Prix. Później jednak stawki rosły jak oszalałe. Angielska firma BSI, organizator cyklu, rozszerzyła kalendarz imprezy, w 1998 roku wprowadziła dwa turnieje w Polsce i zaczęła się ostra walka o produkt, który traktowano jak kurę znoszącą złote jaja.

We Wrocławiu można usłyszeć, że to Bydgoszcz (drugie polskie miasto na mapie cyklu) zepsuła rynek, przebijając oferty i kusząc BSI takimi bonusami, jak organizacja polowań dedykowanych Ole Olsenowi, dyrektorowi cyklu. W Bydgoszczy tłumaczą, że polowania nie były ekstradodatkiem, a jedynie pasją łączącą Olsena z działaczem tamtejszej Polonii, Leszkiem Tillingerem. Potem poszło w Polskę, że rynek zepsuło Leszno, które dygnitarzom z BSI opłacało samoloty i hotele, ale i też podstawiało auta. Słowem, luksus na całego.

Bydgoszcz pierwszy turniej organizowała w 1998 roku. Zapłaciła 70 tysięcy dolarów. Na początku XXI wieku cena wynosiła już jednak 100 tysięcy dolarów (350 tysięcy w przeliczeniu na złotówki). W tym samym czasie Praga, która robiła Grand Prix i wypełniała stadion polskimi kibicami, płaciła 70 tysięcy dolarów.

ZOBACZ WIDEO Pierwsze treningi i sparingi pokażą czy tor będzie ich atutem

Prawdziwy skok cenowy nastąpił, gdy w 2008 roku do gry wkroczyło Leszno. Józef Dworakowski, prezes Unii, położył na stole blisko milion złotych. Dla niego miało to o tyle sens, że przy komplecie publiczności zarabiał milion na czysto. Jednak największym szokiem było to, co zrobił Gorzów, kupując prawa od sezonu 2011. To był rekordowy kontrakt przekraczający 3 miliony rocznie. Miasto Gorzów kupiło pakiet sponsorski i było reklamowane na innych turniejach cyklu.

Szalał Gorzów, ale Toruń za pierwszą umowę też zapłacił 3 miliony. Tak wysokie stawki brały się stąd, że o Grand Prix ostro zaczęły bić się samorządy. O ile dla klubów ceną zaporową za turniej był milion złotych (jedynie przy takiej stawce można było liczyć na zyski), o tyle dla miast cena nie grała aż tak wielkiej roli. GP były kupowane ze środków na promocję, a organizacja była zlecana klubom, które ponosiły jej koszty, ale i też zgarniały całe zyski. Ten układ był idealny dla wszystkich. Miasta miały reklamę, klub miał zawody, na których miał zarobić, a BSI miało przychód pozwalający między innymi sprzedawać inne turnieje po niższych cenach.

BSI od pewnego czasu stawia na trzy turnieje Grand Prix w Polsce, bo dzięki temu kasa promotora wzbogaca się o około 6,5 miliona złotych. W najlepszym okresie było prawie 9, ale zarówno Gorzów, jak i Toruń przedłużyły kontrakty na warunkach, które nie były już dla BSI tak korzystne. Teraz średnio płaci się 2 miliony za rok. Identyczną stawkę ma Warszawa, która jednak musi jeszcze dzielić się zyskami ze sprzedaży biletów, dzięki czemu Anglicy dostają dodatkowe pół miliona.

Polscy organizatorzy cyklu chętnie mówią o pazerności angielskiej firmy BSI, ale z drugiej strony sami zacierają ręce, bo też nieźle na tym zarabiają. Rekord należy do Bydgoszczy, która w 2010 roku, czyli wtedy, gdy mistrzem świata został Tomasz Gollob, zanotowała zysk na poziomie 2,4 miliona złotych. Wcześniej zarabiała średnio od 1,2 do 1,4 miliona złotych.

Źródło artykułu: