Mówili na niego "The Rain Man", bo uwielbiał jeździć w deszczu. Szansę na życiowy sukces zepsuli mu organizatorzy

Sport żużlowy w Norwegii nie należy obecnie do popularnych. Od czasów świetności speedwaya w tym kraju minęło już wiele lat. Jednym z najsławniejszych norweskich żużlowców był 66-letni obecnie Dag Lövaas.

Konrad Mazur
Konrad Mazur
Materiały prasowe / Keith Lawson / wikipedia.org

Jest jednym z niewielu żużlowców z kraju Wikingów, który zasmakował startów w światowym żużlu. Przed laty ścigał się w lidze angielskiej i wystąpił w jednym finale Indywidualnych Mistrzostw Świata (11. miejsce w 1974 roku w Göteborgu) i Mistrzostw Świata Par (5. miejsce w 1973 roku w Borås z z Reiderem Eide).

WP SportoweFakty: Obecnie żużel w Norwegii dla wielu kibiców w Polsce to egzotyka. Jak to się stało, że trafił pan do czarnego sportu i ścigał się przez wiele lat?

Dag Lövaas: Mój ojciec został Indywidualnym Mistrzem Norwegii w 1932 roku. Potem wziął mojego starszego brata Ulfa na motocykle o pojemności 125 cm3. Brat bardzo dobrze sobie radził na motocyklach o niskiej pojemności, a później ścigał się na Bultaco, potem na Suzuki. Na pięćsetkach radził sobie równie dobrze, ale jedynie w Norwegii, gdyż tory były dosyć przyczepne, natomiast w Anglii męczył się z torami, które były gładkie i śliskie. Postanowiłem pójść w ślady ojca i brata. Żużel klasyczny oraz longtrack były bardzo popularne w Norwegii w latach sześćdziesiątych, ale problemem budowanych torów było sąsiedztwo. Motocykle robiły dużo hałasu, a my zawodnicy mieliśmy coraz ciężej i ciężej, ponieważ tory były kolejno zamykane. W Norwegii były długie tory, budowano je na obiektach do wyścigów dla koni. Jednak ich organizatorzy nie lubili, kiedy w tym samym miejscu jeździli żużlowcy.

W latach siedemdziesiątych jeździł pan w lidze brytyjskiej. Reprezentował m.in. zespoły z Reading, Oksfordu czy Hackney. W tamtym czasie była to liga topowa, w której startowali najlepsi żużlowcy na świecie. Jak pan wspomina tamten czas?

- Mam wiele dobrych wspomnień z czasów startów w Anglii. Podchodziłem wówczas do jazdy bardzo poważnie, czułem zapał do tego, aby startować dla mojego klubu jak najlepiej, nawet lepiej niż w mistrzostwach świata. W 1973 roku wygrałem ligę z Reading, skończyłem sezon ze średnią 10,37. To najlepszy wynik spośród wszystkich Norwegów, którzy startowali w lidze angielskiej. Minimalnie przebiłem pod tym względem Sverre'a Harrfeldta (10,36). Ważne też dla mnie było ustanowienie rekordu toru w Oksford w 1975 roku, którego nikt nie mógł złamać przez dłuższy czas. Z kolei kiedy startowałem dla Hackney Londyn uzyskałem najwyższy KSM w historii klubu. Nie zapomnę też jazd z wieloma dobrymi zawodnikami, mistrzami świata. Kilka razy pokonałem Ole Olsena na jego domowym torze w Wolverhampton, który co ciekawe był moim ulubionym. W 1972 roku wygrałem po raz pierwszy z Barrym Briggsem. Natomiast uśmiech nie schodził mi z twarzy przez tydzień, kiedy udało mi się rok później pozostawić w tyle Ivana Maugera. Bardzo lubiłem za to jeździć przeciwko Peterowi Collinsowi, który szanował przeciwnika i dbał o bezpieczną rywalizację. Zawsze zostawiał na tyle wolnej przestrzeni, aby nie dochodziło do groźnych sytuacji.

Na pewno w trakcie kariery byli zawodnicy, na których pan się wzorował i starał się im dorównać. Kogo najbardziej pan ceni z tamtych czasów?

- W moim odczuciu Ivan Mauger jest najlepszym i najbardziej profesjonalnym żużlowcem wszech czasów. Nie tylko ze względu na osiągnięcia, ale także za sposób w jaki prowadził swoją karierę, przygotowanie pod względem sportowym oraz styl życia. Uważam też, że Peter Collins był najbardziej utalentowanym żużlowcem i jest moim drugim ulubionym zawodnikiem z czasów kiedy jeździłem.

ZOBACZ WIDEO Zawodnicy mają dość. Pójdą z Wandą Kraków do Trybunału!

W całej historii norweskiego żużla jest tylko jeden zawodnik, który stanął na podium IMŚ. To Sverre Harrfeldt. Startował kilka lat przed panem. Co znaczyła dla pana jego osoba. Wzorował się pan na nim?

- Sverre Harrfeldt był moim wielkim idolem, jeszcze przed tym zanim zacząłem jeździć na żużlu. Kiedy byłem młody, miałem nawet jego plakat nad łóżkiem. Spotkałem go po raz pierwszy w Anglii. To było dla mnie jak randka z gwiazdą. Potem widzieliśmy się jeszcze kilka razy, głównie w Norwegii, podczas spotkań w muzeum żużla, ale obecnie nie wiem co się z nim dzieje, nie mam z nim kontaktu, a szkoda, bo to bardzo sympatyczna osoba.

W 1973 roku pan i Reidar Eide wystartowaliście w finale Mistrzostw Świata Par w szwedzkim Borås. Zajęliście wówczas dobre, piąte miejsce, a do historycznego medalu zabrakło niewiele. Czy pamięta pan ten finał?

- Szczerze powiedziawszy, to niewiele sobie przypominam z tamtego wydarzenia. Tak jak powiedziałem wcześniej, jazda dla mojego klubu w Anglii sprawiała mi dużo frajdy. Martwiło mnie, że jeśli nabawię się kontuzji, wówczas wyrządzę krzywdę mojej drużynie i nie będę mógł dać z siebie stuprocentowej skuteczności. Kiedy jednak przestałem jeździć, miałem trochę żalu do siebie, że byłem aż tak bardzo skoncentrowany na ligowych występach, a nie próbowałem bardziej przyłożyć się do indywidualnych startów.

Rok od tamtego wydarzenia zaliczył pan najważniejszy start w karierze, albowiem zakwalifikował się pan do finału IMŚ w Göteborgu. Sześć punktów i jedenasta pozycja pozwalają rozpatrywać panu ten występ pozytywnie czy negatywnie?

- Właśnie ten finał mistrzostw świata był i jest dla mnie niezwykle frustrujący. Dzień przed finałem odbył się trening. Wówczas zawodnicy byli dobierani w pary i odbywali jazdy. Zostałem dobrany do Ivana Maugera. Tor na Ullevi niezwykle przypadł mi do gustu i uważam, że byłem równie szybki co Mauger. Wszystko wyglądało w mojej ocenie bardzo dobrze. Po treningu zaczął padać deszcz. I wtedy poczułem się jeszcze lepiej, albowiem uwielbiałem ścigać się w momencie kiedy padało, a tor był śliski. W trakcie kariery nie pamiętam abym gubił dużo punktów przy takich warunkach pogodowych. Pamiętam, że jeden z dzienników wydawanych w Reading nazwał mnie "The Rain Man" (później powstał nawet film o tym samym tytule). Pamiętam, że przed finałem kilka osób podchodziło do mnie, klepało po ramieniu i mówiło mi "to wygląda dla ciebie bardzo dobrze Dag, tor będzie taki jaki ci najbardziej pasuje''. Wszystko jednak się zepsuło, kiedy do akcji wkroczyli organizatorzy, którzy uznali, że tor jest stanowczo zbyt nasiąknięty wodą. Sprowadzono wówczas specjalny samochód z turbo silnikiem, który jeździł po torze i wydobywały się z niego płomienie. Z kolei helikopter kierował te płomienie w kierunku nawierzchni. Specyfika toru po tych zabiegach zmieniła się. Nigdy nie byłem dobry na grząskich i mocno przyczepnych torach. Na domiar złego gaźnik, którego używałem przeważnie w lidze angielskiej nie był wówczas skuteczny, a silnik nie pracował poprawnie. Myślę, że rozumiesz moją frustrację i niezadowolenie z tego wyniku.

Zarówno w finałach mistrzostw świata jak i lidze angielskiej startowali reprezentanci Polski. Czy pamięta pan kogoś z tamtego okresu?

- Tak, pamiętam Edwarda Jancarza i Zenona Plecha. Szczególnie utkwił mi mecz w Poole pomiędzy reprezentacją Polski a łączoną ekipą Danii i Norwegii. Tak wyszło, że nie mieliśmy wówczas wystarczająco dużo zawodników, aby stworzyć odrębne zespoły. Wtedy po raz pierwszy spotkałem Zenona, który był szalony, ale i bardzo szybki. Wspominam ich jako bardzo fajnych gości.

Ścigał się pan na żużlu przez wiele lat. Czy jest pan usatysfakcjonowany swoimi wynikami, a może czuje pan, że mogło być zdecydowanie lepiej? Czegoś zabrakło?

- Myślę, że jestem dość zadowolony jeśli chodzi o moje wyniki w lidze, ale mogło być lepiej podczas indywidualnych występów. Żałuję także, że nie spróbowałem "australijskiego żużla'' w zimie, a była ku temu okazja wielokrotnie. Najlepsi jeździli tam na tournée. Jednak jednym z powodów była blokada psychiczna, a było to zaraz po tym jak miałem dwa groźne upadki. Ludzie mówili mi, że miałem bardzo dużo szczęścia. Duży wpływ na moją psychikę wywarli także koledzy, którzy zginęli na torze, chociażby Sven Tollefsen, Garry Peterson, Tommy Janson, Sven H. Kaasa czy Geoff Curtis.

Czy pamięta pan jakieś szczególne wydarzenie, przygodę z czasów pana kariery, o której może pan powiedzieć?

- Pewnego razu z Reidarem Eide wybraliśmy się na turniej par do Danii. Wzięliśmy wówczas łódź. Na miejscu miała nas odebrać osoba przysłana przez organizatora, ale nikt wówczas się nie pojawił, a my nie mieliśmy nawet numeru telefonu. Razem z naszymi motocyklami próbowaliśmy zatrzymać ciężarówkę, która by nas zawiozła w okolice miejsca, gdzie odbywały się zawody. Ostatecznie udało nam się spotkać Duńczyka, który wziął nas ze sobą do swojego domu, ugościł nas obiadem i noclegiem. To był fan żużla.

Obecnie żużel w Norwegii nie jest zbyt popularny, można by nawet rzec, że egzotyczny. Przed laty było wielu dobrych zawodników takich jak Sverre Harrfeldt, pan, Reidar Eide czy startujący w polskiej lidze Lars Gunnestad i Einar Kyllingstad. Z czego wynika ta marginalizacja żużla?

- Tak jak wspominałem, największym problemem są miejsca, w których można by się ścigać. Jakiś czas temu niedaleko od mojego domu, w miejscowości Sem zrobiliśmy tor aby móc spędzać wolny czas. Zrobiliśmy to wspólnie z kibicami żużla. Niestety, zaraz po otwarciu toru udało nam się zorganizować tylko jedną imprezę. Wówczas lokalni politycy zamknęli obiekt. Sport żużlowy jest w Norwegii wykluczany i niszczony. Argumentami są hałas, niebezpieczeństwo, spaliny itd. Tak naprawdę miałem już w pewnym momencie dość żużla w Norwegii, kiedy wracałem do domu z Anglii i starałem się go unikać, ale czasami musiałem. Jeżeli pojawiłby się utalentowany i zapalony do jazdy chłopak, wówczas musiałby się szybko przenieść do Anglii albo Danii, a potem próbować sił w Polsce.

Startował pan na żużlu w latach siedemdziesiątych. Od tego czasu w czarnym sporcie sporo się zmieniło. Czy dzisiaj jest bardziej widowiskowo niż kiedyś?

- Motocykle są na pewno łatwiejsze w prowadzeniu, a wyścigi są bardziej w kontakcie. W dodatku pojawiły się dmuchane bandy, które wpływają na bezpieczeństwo. Dzisiejszy speedway jest bardziej ekscytujący.

Czym się pan zajmuje po zakończeniu kariery? Znalazło się w wolnym czasie miejsce na żużel?

- Kiedy przeszedłem na żużlową emeryturę zacząłem prowadzić własną firmę motoryzacyjną, która można powiedzieć stała się głównym dystrybutorem Ducati w Norwegii. Jednak była to praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie było więc czasu, aby zająć się jeszcze żużlem w Norwegii. Teraz już odpoczywam. Jeśli chodzi o żużel, to oglądam w telewizji, szczególnie Grand Prix. Cenię sobie umiejętności Taia Woffindena, a do momentu tragicznego wypadku także Darcy'ego Warda.

Kilka lat temu w Norwegii organizowana była runda Grand Prix na stadionie w Hamar. Czy widzi pan szansę na powrót mistrzostw świata i gdzie ewentualnie mogłoby to być?

- Cóż, to były dobre zawody. Natomiast rozczarowujące było to, że na trybunach brakowało kibiców. Nadal jest dużo ludzi, którzy nie wiedzą co to żużel. Jeżeli Grand Prix miałoby wrócić do Norwegii, trzeba by znaleźć lokalizację bliżej Oslo. Natomiast nie sądzę, aby był stadion, który nadawałby się do utworzenia toru. Jeśli już, to może Valle Hovin w Oslo.

Rozmawiał Konrad Mazur 

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Czy cykl Grand Prix powinien powrócić do Norwegii?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×