Przemysław Sierakowski chciał jeździć, marzył o tytule mistrz świata, ale musiał skończyć po pierwszym poważnym wypadku. Zrobił karierę jako spiker. Starsi kibice GKM Grudziądz do dziś pamiętają jego charakterystyczny sposób prowadzenia zawodów. Robił to w stylu gości, którzy zapowiadają walki bokserskie. Tak zdzierał gardło, że przez dwa następne dni mówił szeptem. Wielu chciałoby Sierakowskiego usłyszeć raz jeszcze.
- Żużel to pasja, z której nie mogę się wyleczyć - przyznaje Sierakowski. - Nie sposób się tego pozbyć. Zaraziłem się w wieku szczenięcym. Pod koniec lat siedemdziesiątych żużel odradzał się w Grudziądzu jako filia Stali Toruń. Ojciec zabrał mnie i brata na mecz. Pamiętam, że jechaliśmy z Gwardią Łódź, że Kosek robił próbę toru, no i że z tramwaju wysiadałem za wcześnie, ale ostatecznie odnalazłem brata i ojca.
Myśl, żeby zostać żużlowcem, pojawiła się w 1983 roku. - GKM jechał wówczas z Polonią Bydgoszcz baraż o ekstraklasę - wspomina. - Szał był wtedy na żużel straszny. W pierwszym terminie lało, a ludzie już dwa dni przed terminem wysyłali na stadion umyślnych, żeby miejsca im trzymali. Przegraliśmy, ale różnica sprzętowa była potężna. Kibice byli strasznie rozgoryczeni. Mówiło się, że Polonia to milicyjny klub, więc nie mogliśmy wygrać. Legenda żyła, a u mnie powstała myśl, żeby spróbować. Marzyłem, że zostanę mistrzem świata. Chodziłem do technikum mechanicznego z Jarkiem Skarżyńskim, razem poszliśmy. Jemu się udało, ja skończyłem po upadku. Z nieżyjącym już Jarkiem byliśmy jednak przyjaciółmi wiele lat.
O tym, że w grudziądzkim klubie nie ma spikera, powiedział mu właśnie Skarżyński. - Ty masz gadane, mógłbyś spróbować - stwierdził. - Poszedłem. Nie pamiętam kto z kim, ale stres był, bo na pulpicie był przycisk, który trzeba było wyłączyć, jak skończę mówić do ludzi. Po kilka razy układałem sobie w głowie pierwsze słowa. Nie od razu mnie kupiono. Później spróbowano duetu satyrycznego, który nie poradził sobie z przyciskiem. Cały stadion słyszał ich dyskusję na temat tego, kto miał co powiedzieć. Wybrali mnie nie dlatego, że byłem fantastyczny, ale konkurencja była mierna.
ZOBACZ WIDEO Falubaz musi spełnić jeden warunek. Wszystko w rękach Hampela
Z jazdą na żużlu nie wyszło, więc Sierakowski chciał zostać drugim Janem Ciszewskim. - Przeczytałem, że nasz słynny komentator zaczynał od spikerki na żużlu i pomyślałem, że może ja także będę taki jak on. Trafiła się okazja, bo nawiązałem współpracę z raczkującym Polsatem. W końcu stanąłem przed wyborem, czy rzucam małą stabilizację na miejscu, czy idę do Warszawy, gdzie nikt niczego nie gwarantuje. Żona i córka były ważniejsze. Zostałem, a Polsat za chwilę przestał transmitować żużel.
Sposób, w jaki prowadził spikerkę, sprawił, że wielu kibiców zwyczajnie marzy o tym, by choć jeszcze raz go usłyszeć. - Czternaście lat byłem spikerem - wylicza. - Naturszczykiem byłem. Robiłem to, co lubię. Może nie wybitnie, ale z pasją. Zdzierałem gardło jak na walkach bokserskich. Dwa, trzy dni po meczu mówiłem szeptem. Jacek Kostrzewa z Polsatu mówił mi, żeby nie tak entuzjastycznie i emocjonalnie, że muszę nad tym panować, ale ja inaczej nie mogłem. A kibiców dobrze znałem i szanowałem, zdarzało mi się z nimi wypić piwo, pojechać na wyjazd. Zyskałem szacunek, choć nie raz szedłem pod prąd i tłumaczyłem, że to nasz, a nie ich zawodnik jest winny upadku.
W Grudziądzu nawet najwięksi krytycy Sierakowskiego przyznają, że spikerem był wybitnym. Z kolei fani nie potrafią jasno ocenić, czy był równie świetnym prezesem GKM-u. - To był wymuszony epizod - mówi nam Sierakowski. - Klub sypał się po spadku z ekstraligi. Miałem do wyboru wziąć to lub zostawić ukochane dziecko z góry wiedząc, jaki czeka je los. To było trochę na zasadzie "nie chcę, ale muszę". Z prywatnego punktu widzenia dokonałem złego wyboru, bo trzeba się było rodziną i sobą zająć. Przejąłem się jednak, bo żużel i klub kochałem. Tyle że jak potem trzeba było kozła ofiarnego znaleźć, to ja nim zostałem. Nie polemizowałem z tym. Zresztą jest takie powiedzenie, nie dyskutuj z głupcem, bo sprowadzi cię do twojego poziomu i pokona doświadczeniem.
Sierakowski swojego epizodu w roli działacza nie potrafi ocenić. Jego klub ostatecznie odesłano do kąta i powołano nowy, bez długów. - Zadra we mnie siedzi. Emocjonalnie byłem zaangażowany, starałem się zagrać na czas i poczekać na lepsze czasy. Udało mi się zredukować dług o połowę. Mój problem polegał na tym, że nie potrafiłem się wikłać w nieformalne układy. Nie umiałem wydeptywać ścieżek do ratusza, żeby, jak to jest obecnie, pozyskać do współpracy samorząd i spółki od niego zależne. Tymczasem spadła na mnie lawina, bo każdy z odziedziczonych wierzycieli stawiał pod ścianą i chciał dostać to, co mu się należało. Źle oceniają mnie ci, którzy rządzą klubem obecnie. Starzy wiedzą, co przeżywałem i jak było w rzeczywistości, więc pewnie powiedzieliby coś dobrego. Ja wiem jedno, porwałem się z motyką na słońce.
- Gdyby jednak policzyć to, co wyłożyła rodzinna firma Egida na żużel w połowie lat 90., tato kupił sprzęt dla połowy drużyny, ale i też zrzucaliśmy się na transfery Dadosa i Staszka. Pewnie wyszłoby na to, że klub na współpracy z Sierakowskim jest na lekkim plusie - kończy były spiker.