Wojsko robiło swoje, czyli powoływało ludzi do armii, a przy tym jakiekolwiek zasady sprawiedliwości kompletnie się nie liczyły. Działały tu natomiast, poza bezdusznym sformalizowaniem procedur, partykularyzmy, a okładanie się razami, tudzież branie się możnych za łby wcale do rzadkości nie należało. Kto miał "chody", temu wojsko nie groziło, mógł sobie kpić utartym eufemizmem: "generałów do wojska nie biorą", a kto podpadł wpływowemu działaczowi ze struktur zbliżonych do wojskowych, ten lądował w kamaszach szybciej, niż zdążył o tym pomyśleć. Z opowiadań starszych żużlowców, ich kolegów i rówieśników wynika, że niezbyt chętnie do woja szli dla przykładu choćby Zygmunt Kuchta czy też Joachim Maj – obaj znakomicie się zapowiadający żużlowcy z rybnickiej kuźni talentów.
Pierwsze zmiany barw miały na ogół swoje uzasadnienie w postaci likwidacji bądź marginalizacji jednych sekcji kosztem drugich, albo też wspomnianym „zaszczytnym” powołaniem do odbycia służby wojskowej w formacjach Ludowego Wojska Polskiego. Potem pojawiła się jeszcze możliwość tak zwanej służby zastępczej w szeregach "kochanej" Milicji Obywatelskiej - MO. Pod koniec lat 50 dodatkowo ochronie podlegali zawodnicy w klubach pozostających pod górniczą kuratelą. Sportowiec stawał się, najczęściej trochę takim farbowanym górnikiem i w ten sposób wojsko nie miało do niego dostępu. Górnictwo było dla PZPR - "przewodniej siły narodu" - branżą strategiczną, traktowaną na równi z wojskiem. Szerokimi torami szedł do Związku Radzieckiego polski tani a dobry energetycznie węgiel, z powrotem zaś szły wagony z sowieckimi czołgami i radarami. Tak oto wojska uniknęli choćby Stanisław Tkocz, jego brat Andrzej, Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda, Karol Peszke i inni żużlowcy dawnego Górnika, a potem ROW. Natomiast Piotr Pyszny to już był przykład sportowca, który poszedł krok dalej, uniknął woja, bo się uczył, aż po obronę dyplomu. To był bardziej szlachetny sposób uniknięcia zasadniczej służby wojskowej. Dziś to wszystko przechodzi już do historii, jako że kończy się okres przymusowego naboru, a zaczyna tym samym długo oczekiwana profesjonalizacja armii. W dawnych latach powołanie do służby wojskowej było niejednokrotnie dramatem i często łamało obiecujące kariery, rzadziej było trampoliną wybijającą sportowca, przynajmniej w odniesieniu do żużla. I nic tu nie zmienia fakt, że taka sportowa służba wojskowa to była zazwyczaj sielanka, "Bułgaria - złote piaski". Osobną chlubną kartę zapisał w tej materii Józef Jarmuła. Pełen zapału trenował w Rybniku, chciał zostać żużlowcem, ale nie zdążył zdobyć względów rybnickich działaczy, wiele wówczas mogących, więc został komandosem. Po czterech latach nie tylko wrócił do speedway’a, ale i wspiął się na wyżyny krajowej czołówki, tyle że w barwach Śląska Świętochłowice i Włókniarza Częstochowa. Niesamowita książkowa biografia.
Zamiast skakać sobie do gardeł i wzajemnie wyrzucać to czy tamto, powiedzmy sobie prawdę. Kaperownictwo kwitło i każda branża, każde zrzeszenie w ramach CRZZ (Centralna Rada Związków Zawodowych) miało swoje "dokonania" w kwestii przejęć kadrowych w celu wzmocnienia własnych szeregów z jednoczesnym osłabieniem przeciwnika. Do dziś niewiele się zmieniło, ale przynajmniej nie ma w tym otoczki obłudnej propagandy.
Witold Kołeczek
Do wojska zatem szli i z woja wracali "chłopcy malowani", a po powrocie kariery ich toczyły się różnymi torami i z różnym powodzeniem dalej realizowali się jako sportowcy. Bracia Marian i Stanisław Kaiserowie pozostali przy mundurowych strukturach, przenosząc się bez oporów razem z całą Legią, oddaną Gdańskowi w 1960 roku. Dotyczy to także braci Pawła i Wiktora Waloszków. Jerzy Jeżewski z Bydgoszczy po wojsku w CWKS-ach wrocławskim i warszawskim wrócił w 1957 nad Brdę. Eugeniusz Wróżyński, Jan Krakowiak i Witold Kołeczek wszyscy trzej wrócili z CWKS do Łodzi i tam pozostali do końca swych karier, choć Wróżyński po drodze kilka lat wspomagał jeszcze Start Gniezno. Eugeniusz Nazimek po swoim mundurowym pobycie w Bydgoszczy wrócił do Rzeszowa i tam zmarł w 1959 roku na skutek obrażeń w wypadku na torze w meczu z… Legią. Natomiast Janusz Suchecki po swojej warszawskiej części kariery ze służbą wojskową w Legii i CWKS oprócz roli żużlowca realizował się w służbie Polsce, w 1960 roku przeszedł do Polonii Bydgoszcz, w końcu został… pułkownikiem. Zmarł w podróży na obcej ziemi.
Wspomnieć też trzeba Andrzeja Krzesińskiego, wielce utalentowanego żużlowca z Ostrowa, który przeszedł do Unii Leszno, a stamtąd do Legii Warszawa, celem odbycia służby wojskowej. Niestety ciężka kontuzja przerwała tę karierę i powrót do Ostrowa niedoleczonego reprezentanta Polski, musiał w konsekwencji fiaskiem zakończyć ten niespełniony żużlowy żywot.
Rajmund i Norbert Świtałowie w czasach CWKS
Bracia Świtałowie - współtwórcy sukcesów wrocławskiej CWKS nie wrócili do Wielkopolski, gdzie był ich rodzinny dom, lecz do stolicy Pomorza i tam stanowili silne punkty gwardyjskiego klubu z Bydgoszczy. Kazimierz Bentke też nie wrócił już do Leszna, lecz do Ostrowa Wlkp., a w końcu wyjechał do Niemiec, by i tam podjąć trud wyczynu na żużlowym torach - bez większego jednak powodzenia. Joachim Maj, a nieco później także Zygmunt Kuchta wrócili po wojsku do Rybnika i pełni werwy zamierzali kontynuować swoje dobrze zapowiadające się kariery w rosnącym w siłę górniczym klubie. Z dużym powodzeniem udało się to tylko pierwszemu z wymienionych - Chimie Majowi - medaliście mistrzostw Polski i świata, gdyż Kuchta niestety już w pierwszym po swoim powrocie sezonie, jesienią, uległ ciężkiemu wypadkowi na torze w meczu ligowym z… Bydgoszczą; z grupą inwalidzką musiał zakończyć karierę.
Joachim Maj
Takie były czasy i ludzie, którzy chcąc nie chcąc trwali w zastanej rzeczywistości, nie skarżąc się na swój los, bo przecież mogło być gorzej. Nawet się na przekór losowi śmiali (jak Maj z okładki żurnala). Oni - urodzeni w międzywojniu - na własnej skórze poznali całe przekleństwo i całą grozę wojny. Byli jeszcze zbyt młodzi, by na wojnie czynnie walczyć, ale już nazbyt świadomi, aby nie odczuwać bólu.
Stefan Smołka
PS. Do Bartka Cz.: Panie Bartłomieju, bardzo Pana cenię. Należy Pan do moich ulubionych (felietonistów - nie tylko stricte sportowych, co mi nie przeszkadza w wielu kwestiach kompletnie się z Panem nie zgadzać). Szkoda słów i Pana fatygi. Ma Pan określony dorobek życiowy i zawodowy. Po co to rozmieniać na drobne? Pan dochrapał się elitarnego prawa, aby być… ponad. Tego szczerze zazdroszczę. Pozdrawiam ze swojego straganu (z pietruszką). Istvan Batory Samozwaniec i samouk.