Dawno, dawno temu...
Cofnijmy się do czasów, kiedy sport motorowy, a więc także żużel- kulał, podnosząc się nieśmiało z wojennej pożogi. Nie było sprzętu, ligi rozgrywane były według najróżniejszych wariantów, zasady ciągle zmieniano. Stosowano archaiczne gumki startowe zamiast profesjonalnych maszyn, wprowadzano betonowe pola startowe wzorem szwedzkich torów, prowizoryczne stadiony, trybuny. Nie można pominąć w tej wyliczance zawieruchy wokół baraży rozgrywanych przed sezonem 1950. Co ciekawe część klubów przeciw barażom tym protestowała, część była za - ot, jak to w Polsce. Doprowadziło to do sytuacji, że PZM zadecydowała, iż kluby zainteresowane, a więc Budowlani Rybnik, Kolejarz Rawicz, Gwardia Bydgoszcz, Włókniarz Częstochowa i warszawska Legia- spotkają się 16 kwietnia w Bytomiu. PZM obiecała motocykle dla beniaminków. Wszystko byłoby pięknie, jednak okazało się, że bydgoszczanie otrzymali je dopiero w dniu zawodów! Oczywistym jest, że kilka godzin to zbyt mało, aby przygotować się i przestawić- używając potocznego języka, z maszyn przystosowanych na profesjonalne JAP-y. Zawodnicy Gwardii w wyrazie protestu spakowali się i nie wzięli udziału w zawodach. Taki żart w odpowiedzi na żart. Z dziennikarskiego obowiązku podam, iż fascynujący trójmecz zwyciężyła ekipa Kolejarza Rawicz.
Lata 50- te to lata posuchy finansowej. PZM robiła wszystko, aby oszczędzać i ułatwiać tym samym żużlowcom starty. Istniały ligi regionalne, a także zawody w okręgach. Działacze sprowadzali motocykle i rozdzielali uczciwie pomiędzy startujące kluby. Jednak koszty zawodów były duże. Zadecydowane więc, że ligowa rywalizacja będzie bardzo okrojona. W 1952 roku zorganizowano ligę w taki sposób, żeby zaoszczędzić... 150 kilometrów przez każdy z motocykli, dzięki czemu będą mogły one służyć i w sezonie 1953! Ambitny plan pomysłowych działaczy zniweczyło... zainteresowanie żużlem. W każdą niedzielę, w której żużlowcy nie mieli w planach rozgrywek ligowych rozgrywano na torach zawody towarzyskie. Było ich tak dużo, że wedle wyliczeń Władysława Pietrzaka ich ilość ponad dwukrotnie przewyższyła ilość spotkań ligowych. Ciekawe, prawda?
Gdyby ktoś przed sezonem 1960 powiedział przekonany, że drużyna beniaminka zdobędzie medal DMP z najcenniejszego kruszcu wszyscy potratowaliby to jako żart. Ale tak właśnie się stało. Z reguły los beniaminka to walka o utrzymanie, czasem nieskromnie mówi się o zrobieniu niespodzianki, lecz rzeszowscy zawodnicy sprawili ogromnego psikusa zdobywając zupełnie nieoczekiwanie złoty medal najwyższej klasy rozgrywkowej. Fakt, że posiadali silny skład z Florianem Kapałą i Janem Malinowskim na czele, ale zaskoczenie i tak było duże.
W latach 60- tych żużlowi działacze wpadli na pomysł, aby dać szansę na zaaklimatyzowanie się wśród najlepszych drużynom, które dopiero co awansowały poprzez dwu sezonowy cykl rozgrywek. Trzeba przyznać, że było to posunięcie pomysłowe i może trochę uzasadnione, ale bez wątpienia powodujące skostnienie rywalizacji. Oczywiście niektórym się ten pomysł spodobał (szczególnie zagrożonym spadkiem), innym nie (szczególnie średniakom skazanym na dwa sezony jazdy o ogórki).
Niespodziewana zamiana...
Efektem żartu bywa zamieszanie. I właśnie tak było w sezonie 1968 kiedy to nastąpiła tak zwana żużlowa niedziela cudów. Niestety nie jest to chlubne określenie. A było to tak: przed ostatnią kolejką owego sezonu sytuacja w najwyższej strefie tabeli oraz na samym jej dole była niezwykle interesująca. Trzy drużyny walczyły o najważniejsze trofeum, trzy o ligowy byt. Wydarzenia, które nastąpiły nie mieszczą się w głowie zwykłego kibica ówczesnych czasów, a dzisiejszy potraktuje je jako słaby żart. A żartem to nie było. Pominę niespodziewane zwycięstwo mającego nóż na gardle Włókniarza w Gorzowie- w końcu jest to sport, a nikt nikogo za rękę nie złapał. Śmieszniej było pomiędzy Spartą Wrocław i Unią Tarnów. Właściwie do dzisiaj nie wiem kto był gospodarzem, kto był gościem. Drużyny zamiast odjechać spotkanie we Wrocławiu udały się do Tarnowa co było niezgodne z ustaleniami terminarza. Dowcipnisie. Dzięki zwycięstwu tarnowskie jaskółki utrzymały się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Rozpętała się afera. Jak w czeskim filmie - nikt nic nie wiedział. Bydgoszczanie i częstochowianie wystosowali odpowiednie pismo do GKSŻ, która anulowała rezultat spotkania widmo i przyznała obustronny walkower przez co uniści zostali zdegradowani do niższej ligi. Jako że poczuli się pokrzywdzeni również wystosowali pismo do władz tłumacząc się prośbą działaczy z Wrocławia, którzy nie mogli jeździć na Stadionie Olimpijskim ze względu na rozgrywany nań mecz piłkarski. Ze sportowej moralności do dzisiaj stroi się żarty, nieprawdaż?
W 1974 roku miała miejsce naprawdę zabawna sytuacja. Posłuchajcie moi drodzy. 5 lipca tego roku w czeskich Slanach miał odbyć się turniej półfinałowy drużynówki. Podczas sobotniego treningu(dzień przed zawodami) palec złamał sobie Tkocz. W niedzielę rano telefon budzi Henryka Glucklicha.
- Szykuj się do drogi- słyszy w słuchawce.
- Dokąd?
- Do Slany
- Ale tam dzisiaj jeżdżą
- No właśnie...
PZM wyznaczył w trybie awaryjnym jako rezerwowego zawodnika z... Bydgoszczy! W ciągu zaledwie kilku godzin miał on przejechać ponad 600 kilometrów. Pędził jak szalony. Zdążył. Na tor nie wyjechał ani razu. Nie łatwiej było powołać kogoś z południa Polski?
Manewr organizatorów
10 lat później finał Indywidualnych Mistrzostw Polski rozgrywany miał być w Gorzowie Wielkopolskim. I tam też rozgrywany był dnia 16 września roku pańskiego 1984. Dzień wcześniej odbywał się trening. Tor był twardy i równy jak amerykańskie autostrady. Zawodnicy zmieniali przełożenia, ustawienia motocykli, gorączkowo szukali najlepszych rozwiązań dla swojego sprzętu zaskoczeni takim stanem rzeczy. Jakież było ich zdziwienie, kiedy następnego dnia tor przypominał kartoflisko. Zbronowany, mocno namoczony, tak, że kaski jedynie wyglądały zawodnikom z nawierzchni. Taki żarcik gorzowskich organizatorów. Ściany pomagają gospodarzom. Jak wiemy z własnego doświadczenia- nie tylko ściany.
Zakończenie
Pamiętacie finał IMŚ 1992 we Wrocławiu kiedy konik spłatał figla? Pamiętacie. A bunt podniesiony przez Hansa Nielsena i czołowych zawodników świata na zabawny pomysł prominentnych działaczy FIM aby jeźdźcy śmigali na łysych oponach? To też pamiętacie. Brawo. Zapewne zabawną sytuację, gdy częstochowskie lwy po zdobyciu złota Drużynowych Mistrzostw Polski w 1996 roku, rok później opuściły szeregi ekstraklasy też. Ja również pamiętam. Pamiętam Sławka Drabika, który po rocznej dyskwalifikacji w 1995 roku rok później spłatał wszystkim figla zdobywając wszystko co było do zdobycia w Polsce i awansując ponadto do elitarnego cyklu Grand Prix. Po pamiętnych zawodach w Abensbergu tłumaczył: Przyjechałem tutaj, aby być szesnasty, to przypadek, że jestem drugi. Zresztą Sławek jest autorem najbardziej błyskotliwych odpowiedzi na pytania nie znających się na rzeczy dziennikarzy. Gdy podczas jednego ze spotkań przez 3 okrążenia bronił się przed atakami wspomnianego wyżej, legendarnego Hansa Nielsena- a zwycięstwa nad obcokrajowcami w czasie o którym mowa były rzadkością, zafascynowany dziennikarz przez dobrą minutę przeżywał wyścig, wypieki zakryły mu policzki, oczy błyskały i gdy po długim wywodzie zapytał Slammera Dlaczego?(przegrał) ten odparł: Szybszy był.
Nie zawsze jest zabawnie. Dla mnie to wszystko co się dzieje obecnie w żużlu jest żartem. Poczynając od numerów startowych (gdzie się podziały 8 i 16?), a kończąc na podejściu do sprawy działaczy. A gdybym powiedział, że w spedwaju jest dobrze pewnie pomyślelibyście, że jestem jeszcze w klimacie primaaprilisowym.