Otóż w Roku Pańskim 1984 nie wyłoniono w Polsce drużynowego mistrza, chociaż ekstraklasę zdecydowanie wygrał zespół Unii Leszno. Wskutek mało sportowej postawy w ostatnim meczu ze Stalą Rzeszów, która na gwałt potrzebowała punktów dla utrzymania, za karę nie przyznano Lesznu zaszczytnego tytułu DMP. W ten sposób na czele tabeli wszech czasów mamy dwa kluby z dwunastoma tytułami – ROW Rybnik i wspomnianą Unię Leszno. Sezon 2009 może przynieść samodzielne przewodnictwo zasłużonej Unii w prestiżowej klasyfikacji klubów. O to też idzie gra.
Ze spadkami w Polsce też bywało różnie, to znaczy nie zawsze najsłabszy z klubów degradowany był do niższej ligi. Cudaczne, z dzisiejszego punktu widzenia, były dla przykładu rozgrywki tak zwanej ligi zrzeszeniowej. Było to gotowanie się we własnym sosie dziesięciu drużyn – niby reprezentujących całe branże, bez drugiej ligi (na szczęście zapaleńcy nie dali się zmarginalizować i stworzyli własne rozgrywki okręgowe – głównie na Wielkopolsce. Dzięki Bogu Stalin w końcu nie okazał się, jak jego poprzednik, "Lenin wiecznie żywy" i wszystko powoli z głowy stawiano na nogi, jak choćby Stalinogród stał się na powrót Katowicami, a wyryty w kamieniu olbrzymi napis "Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina" w Warszawie został wstydliwie zakryty. Potem dla odmiany wymyślono dziwaczny dwuletni cykl awansów i spadków (lata 1963-68), a to znaczyło, że ostatnie miejsce w lidze przestało być piętnem, o kopniaku w dół nawet nie wspominając. Do absolutnie kuriozalnej sytuacji doszło w roku 1991. W trakcie sezonu ustanowiono regulaminowe novum, iż od następnego roku ekstraklasa liczyć będzie 10 drużyn, zatem dwie ostatnie ekipy rozegrają baraże z trzecią i czwartą drużyną II ligi (dwie pierwsze z drugiego frontu awansowały bezpośrednio). W ten sposób z najwyższej ligi po zagadkowych barażach spadły dwa najbardziej zasłużone kluby w Polsce – Unia Leszno i ROW Rybnik, a awansowały aż cztery zespoły z II ligi – Rzeszów, Częstochowa, Gdańsk i Wrocław.
Schodząc do dzisiejszej rzeczywistości, trzeba powiedzieć o pewnych znaczących powrotach w każdej z trzech polskich lig żużlowych. W ekstralidze pojawił się Falubaz Zielona Góra – zmieniający imię klub żużlowy z Winnego Grodu, który w latach 1973-89 funkcjonował już pod wymienioną nazwą, jako spadkobierca Unii, Stali, LPŻ i wreszcie Zgrzeblarek. W owych latach kultowego Falubazu zielonogórski żużel święcił największe triumfy z trzykrotnym czempionatem ligi (1981, 1982, 1985) i choćby dwoma tytułami indywidualnego mistrza Polski – Andrzeja Huszczy w 1982 i Macieja Jaworka w 1986. Tu sentyment kibiców znajduje pełne uzasadnienie. Potem jeszcze na krótko świetność speedway’a na stadionie przy szosie Wrocławskiej starał się podtrzymać KS Morawski, w 1991 roku bezdyskusyjnie sięgając po złoto ligi. Czy wolno mi się przyznać, że Falubaz jest moim cichym faworytem otwieranego dziś sezonu? I że piekielnie mocna będzie Polonia Bydgoszcz?
Innego rodzaju powrotem, nie tylko gdy chodzi o nazwę, jest na drugim żużlowym froncie, zwanym pierwszą ligą, ROW Rybnik. Tu zmieniło się prawie wszystko – zarząd, prezes, trener, znaczna część składu drużyny. Tylko kibice zostali ci sami – do bólu wierni. Wrócili z tułaczki "synowie marnotrawni" – Adam Pawliczek, jako zawodnik i trener z pokolenia tych, co to ostatni w Rybniku nie pękali przed nikim (medale DMP 1988-90), Mariusz Węgrzyk – bodaj najbardziej z rybniczan (nie licząc zgasłej tak nagle gwiazdy śp. Łukasza Romanka) predysponowany do wielkich dokonań w tym sporcie, nie tylko w wymiarze krajowym. Nieraz smakował mu gorzko twardy chleb na obczyźnie. Nadal Mariusz Węgrzyk, dobrze prowadzony w klubie i wspierany przez sponsorów przy zaopatrzeniu w sprzęt, zdolny jest do rzeczy wielkich. Jest silny fizycznie i odważny, ale czasem mniej odporny na presje psychiczne, odpowiedzialność za wynik. Jeśli otrzyma wsparcie, także ze strony kibiców, to Węgorz na torze jest w stanie przeistoczyć się w nieustraszonego Rekina. W Rybniku jest jego miejsce. Trochę inaczej przedstawia się powrót Zbynia Czerwińskiego po jego dramatycznym upadku i długim leczeniu. Ten człowiek potrzebuje czasu i dużo wyrozumiałości, zanim znów cieszyć będzie swoją walecznością i nieprawdopodobnymi wygibasami na torze. Adam Pawliczek powracający do Rybnika po latach – jako trener prowadzący zespół, ustalający skład i strategię – jest niewiadomą. Bóg da, że się sprawdzi, a i Matka Boska Częstochowska, do której co roku w sierpniu pieszo wytrwale drepta, nie poskąpi mu swej łaski. Jako żużlowiec Pawliczek już swoje zrobił i niczego nie musi udowadniać. Źle skończyła się podobna przygoda – jeżdżący trener Bronisław Klimowicz – w 1992 roku. Ale ja rozumiem Adama, on na pewno nie będzie nikomu blokował miejsca w składzie, jeśli tylko inni będą od niego lepsi. Zdolność do jazdy i niezła forma czterdziestolatka ma tylko mobilizować młodszych kolegów i pokazywać, że poniżej pewnego poziomu zejść nie wypada. To może zadziałać. W przeciwieństwie do malkontentów, mnie osobiście bardzo cieszy powrót na stare śmieci takich ludzi jak Antoni Fojcik – świetny praktyk i Eugeniusz Skupień – ostatni z wielkich (dekorowany złotymi medalami DMP i MPPK z Polonią Bydgoszcz – wie jak wygrywać, nawet knifem, byle po prawie). Tego właśnie w Rybniku przez lata brakowało – kontynuacji, integracji środowiska i poszanowania dla tradycji. I tu ukłon niski dla nowej władzy w klubie, która, jak dotąd, stara się nie zapominać o starych mistrzach, którzy zostawili na stadionie przy Gliwickiej kawał swojego zdrowia. Pierwsze wiosenne jaskółki zdają się wskazywać również na obiecujące otwarcie w stronę kibiców. To zaprocentuje obficie – nie ma obaw. Trzeba jednak sobie zdać sprawę z całego trudu początków, a zwłaszcza realiów kryzysu i nie budować w sobie nadziei na wielki sukces już teraz, natychmiast. Powiem nawet, że parcie na wynik za wszelką cenę paradoksalnie mogłoby skończyć się kolejną klapą. Dziś potrzebna jest cierpliwa praca u podstaw obliczona na 3-4 lata z poprawą wizerunku i spokojnym rozwojem. I proszę pamiętać u progu sezonu: gwizdać jest najprościej; porażka po ambitnej walce też przynosi chwałę. Gdy chodzi o układ sił to faworyt I ligi jest tylko jeden, a mianowicie Unia Tarnów w ekstraligowym składzie, a niezwykle silny wydaje się też postawny Klub Motorowy Ostrów z pięknym kwiatkiem w butonierce (śliczna Nanna Jorgensen).
Ostatnim wielkim, może największym z wymienionych, jest powrót do świata żywych Polonii Piła, to jest reaktywowanie sekcji żużlowej w Pile oraz przystąpienie drużyny Speedway Polonia do rozgrywek tzw. II ligi polskiej w sezonie 2009. Jest to dobrą okazją do przypomnienia pionierskich czasów czarnego sportu w grodzie Stanisława Staszica
W Pile zaczęło się w sposób zorganizowany, jak wszędzie w Polsce, tuż po drugiej wojnie światowej, a konkretniej w 1947 roku. Założona wówczas sekcja motocyklowa skupiała pojedynczych zawodników, którzy brali udział w turniejach indywidualnych. Klub, jak można sądzić o rodowodzie spółdzielczym, przyjął nazwę Unia Piła. W 1949 roku Unia z Piły wzięła udział w rozgrywkach mistrzostw Polski maszyn przystosowanych, toczonych równolegle do oficjalnych DMP. Były to rozgrywki regionalne, obejmujące szeroko pojętą Wielkopolskę z Poznaniem oraz takimi miastami jak: Zielona Góra, Ostrów (rezerwy Stali), Gorzów, Śrem i Kępno. Unia zajęła ósme miejsce a zwycięzcą została legendarna drużyna Gwardii Krotoszyn. Również rok później zespół z Piły wziął udział w podobnych rozgrywkach Poznańskiej Ligi Okręgowej, ale już pod nazwą Włókniarza Piła uplasował się na czwartej pozycji w tabeli, zwanej również czwartą ligą. Zwyciężyły wówczas rezerwy Unii Leszno przed Gwardią Gorzów (Stal Gorzów była ósma) i Stalą Unią Zielona Góra.
W 1951 roku w regionalnych rozgrywkach maszyn przystosowanych wystąpiły aż dwa kluby w Piły, z czego Włókniarz zwyciężył w silnej grupie A wyprzedzając rezerwy Unii Leszno, Unię Poznań, Gwardię Krotoszyn i dwa zespoły z Gorzowa, a mianowicie Stal (trzecie miejsce) i Gwardię (miejsce szóste). Kolejarz Piła był trzeci w drugiej grupie eliminacyjnej za Unią Poznań i Spójnią Gniezno. To zapowiadało szybki marsz w górę sportu żużlowego w mieście nad Gwdą. Niestety już w następnym roku 1952 zwycięski do niedawna Włókniarz został przed sezonem wykluczony z rozgrywek – rzekomo z przyczyn regulaminowych – a Kolejarz był trzeci. Za rok znów odwrotnie: Kolejarz odpadł w eliminacjach mistrzostw Polski maszyn przystosowanych, a Włókniarz zajął trzecie miejsce w grupie Zachód, obejmującej wtedy oprócz okręgów poznańskiego i zielonogórskiego także okręgi wrocławski i opolski), nie awansując do finału krajowego, gdzie zwyciężyły rezerwy Unii Leszno przed Gwardią Toruń i Górnikiem Czeladź.
Potem istniała już praktycznie tylko sekcja pod nazwą Kolejarza Piła, zajmując drugie miejsce w okręgu poznańskim za Gwardia Krotoszyn w roku 1954, zaś pierwsze miejsce w turnieju finałowym PLO w roku 1955 (przed Gwardią Poznań i rezerwami Unii Leszno), co dało historyczny awans zespołowi z Piły do rozgrywek centralnych reaktywowanej II ligi państwowej roku 1956.
Zawirowania organizacyjne mające także związek z polityką (wspomniana już śmierć Józefa Stalina i postępująca kontestacja jego "dokonań") mieszały w ligach niemiłosiernie, nikt nie mógł być pewny swego. Klub z Piły przyjmujący nazwę Polonia (1957) usadowił się w czołówce trzeciego frontu, od 1960 znów przemienionego na dwie, bądź też w innych latach jedną grupę II ligi. I tak to trwało do roku 1967, kiedy to, po wyjątkowo słabym sezonie, wycofano drużynę z rozgrywek przed sezonem 1968.
Pierwszymi żużlowcami z Piły, o których przetrwały ślady pisane byli: Leszek Wesołowski, Śliwiński, Stefan Bruch, Henryk Geisler, K. Staniszewski, J. Woźniak, Tadeusz Pochylski, Ksycki, Durczak, Krzyżak, a potem Jan Lis, Jan Kolber, Mieczysław Siodła, Wiesław Rutkowski – absolutny lider, ostatni Mohikanin starej Polonii z czasów PRL, St. Machnik, Henryk Gajdziński, Zdzisław Nowak, Roman Zander, Jan Drygała, Tadeusz Bilejczyk, Bogdan Krzyżaniak, Jan Bogucki, Tadeusz Jankowski, Alfons Jankowski, Kazimierz Kurek, Henryk Gólcz i inni.
Aż do 1992 roku w Pile warkot żużlowych motocykli rozbrzmiewał nader rzadko i tylko przy okazji nielicznych imprez towarzyskich, organizowanych przez inne kluby z pomocą garstki zapaleńców z Piły, nie wątpiących ani przez chwilę w powodzenie powrotu speedway’a w pełnym wymiarze z silną drużyną ligową. Nowy klub ochrzczony starą nazwą Polonia powołano w 1991 roku, by w 1992 wystartować do rozgrywek drugoligowych. No i zaczęło się – zainteresowanie możnych tego świata, polityków i znaczących firm jako sponsorów, wreszcie entuzjazm kibiców – to wszystko przyniosło efekty wprost zdumiewające. Już w 1994 roku Piła przeżyła swój pierwszy historyczny awans do żużlowej ekstraklasy. W następnym sezonie Polonia otarła się o medal DMP, by w latach 1996-2000 nie schodzić z symbolicznego podium DMP. Pięć złotych lat pilskiego żużla – wspaniały rozdział w historii, zwieńczony tytułem DMP roku 1999. To jest temat na osobne długie opowiadanie z Hansem Nielsenem, Lee Richardsonem, Andy Smithem, Kai Laukanenem, Sławomirem Drabikiem i Jackiem Gollobem – IMP w barwach Piły – w rolach głównych.
Jak to się stało, że już w roku 2003 ta wielka Polonia z niemałej Piły, szczycąca się licznym gronem własnych wybitnych wychowanków (Rafał Dobrucki, Rafał Kowalski, Marceli Dubicki, Krzysztof Pecyna, Mariusz Franków, Rafał Okoniewski, Jarosław Hampel, Tomasz Gapiński, Mirosław Giżycki, Robert Miśkowiak, Mateusz Szczepaniak) opuszcza ekstraklasę żużlową i upada tak nisko, że lecąc na łeb na szyję z ligi do ligi, w końcu zostaje rozwiązana w 2007 roku? Trudno to zrozumieć, a tym bardziej ocenić jednoznacznie. Jest natomiast pewne, że Polonia Piła w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku była klubem zbudowanym na fundamencie koniunktury politycznej w stopniu o wiele większym, niż inne ośrodki żużlowe w Polsce. Z drugiej strony trzeba powiedzieć, iż żaden praktycznie klub od tej przypadłości nie może być całkowicie wyzwolony, oczywiście jeśli tylko chce coś znaczyć na sportowym rynku. Jest uzasadniona nadzieja, że sezon 2009 da początek nowemu otwarciu w Pile, a moim skromnym zdaniem Speedway Polonia nie jest bez szans na awans do I ligi, czego ambitnym działaczom i żużlowcom serdecznie życzę.
Radosnych uniesień (nie tylko przedniego koła) na stadionach, na przekór czarnym wizjom kryzysu, bez bójek i brutalnych zachowań na torze! Słowem: Słodkiego miłego żużla!
Stefan Smołka