Powroty do przeszłości to cykl felietonów Stefana Smołki.
***
Na dodatek w imponującym stylu za sprawą kosmicznej wprost jazdy dwójki niepokonanych Jerzego Szczakiela i Andrzeja Wyglendy, w pamiętnym finale mistrzostw świata par 1971 roku na rybnickim torze. Nie wiedzieć czemu był jakiś zadziwiający opór dla par żużlowych w kręgach centrali żużlowej, która wpierw z dużą rezerwą podeszła do rozgrywanych już wcześniej (od 1968 roku nieoficjalnie, natomiast od 1970 roku już oficjalnie) finałów światowych w tej konkurencji. Doszło do tego, że w pierwszym oficjalnym finale światowym par w 1970 roku polska reprezentacja nie wystąpiła, pomimo wywalczonego przez Pawła Mirowskiego i Mariana Spychałę awansu. Nawet zwycięski finał polskiej pary w owym 1971 roku nie zmienił sceptycznego nastawienia działaczy z Warszawy. Stąd krajowe rozgrywki parowe wprowadzono nieśmiało dopiero po kilku latach.
W 1973 roku jeszcze nie przeprowadzono finału, kolejność końcową ustalono na podstawie toczonej w całym sezonie rywalizacji dwóch wskazanych par, których punkty z biegów parowych wliczano do ostatecznej tabeli. Najwięcej oczek uzbierała Stal Gorzów z gwiazdami Jancarza, Plecha i Bogusława Nowaka. Za wielką Stalą uplasował się szalenie mocny Śląsk Świętochłowice, z braćmi Pawłem i Wiktorem Waloszkiem oraz Janem Muchą. Na trzecim miejscu również zespół gwiazd ROW-u, z Jerzym Grytem i dwoma Andrzejami - Tkoczem i Wyglendą. Tych wyników GKSŻ przy PZM nie potraktowała jako oficjalne. Efekty przerosły pewnie jej wyobrażenia.
Od 1974 roku rozgrywano już uznane oficjalnie finały. Zmieniały się przez lata zasady eliminacji do tychże finałów, ale sam turniej finałowy cieszył się rosnącą popularnością, a to głównie dzięki zaangażowanemu podejściu większości klubów i samych zawodników do nowych rozgrywek. Kiedyś prestiż miał swoją wysoką cenę, stawiany był wyżej niż pieniądze.
Pierwszy historyczny finał odbył się w Bydgoszczy 20 października 1974 roku. Po zaciekłej walce wygrała miejscowa Polonia z Henrykiem Gluecklichem i Stanisławem Kasą, zaledwie o jeden punkt biegowy wyprzedzając gorzowską Stal z Jancarzem i Plechem. Brąz wywalczyli rybniczanie Piotr Pyszny i Jan Koczy. I tak się to zaczęło. Na początku patent na wygrywanie zastrzegła dla siebie Stal Gorzów, czterokrotnie w latach 1975-1978 bijąc bez litości krajową konkurencję, a autorami tych wysokich zwycięstw byli Edward Jancarz, Jerzy Rembas, Bogusław Nowak i Bolesław Proch.
ZOBACZ WIDEO MPPK to coś wyjątkowego. Impreza gdzie należy się pokazać (WIDEO)
W kolejnych latach hegemonię Stali z Gorzowa przełamał zielonogórski Falubaz (1979, 1982-1983) z Andrzejem Huszczą, Henrykiem Olszakiem i Janem Krzystyniakiem, z dwukrotnym przerywnikiem na zawsze głodną sukcesów Unię Leszno (1980 i 1984). Aż przyszedł rok 1985.
Zenon Plech reprezentował już wtedy od dawna (1977) Wybrzeże Gdańsk, miał za sobą bogatą karierę międzynarodową z występami ligowymi na Wyspach. Miał wiele tytułów, ale z Wybrzeżem tyle co nic. Finał zaplanowany na 6 czerwca 1985 roku w Rybniku miał dużo do wyjaśnienia, m.in. podtekst podrażnionych nieco ambicji Super Zenona. Zbliżał się przewidziany na 15 czerwca rybnicki finał MŚP. Plech nie był przewidziany do reprezentowania w nim Polski, jechał tym samym z mniejszą presją, natomiast pozostali uczestnicy tego finału, a zwłaszcza Andrzej Huszcza, Grzegorz Dzikowski i, reprezentujący miejscowy klub Piotr Pyszny, walczyli dodatkowo o jedno z miejsc w reprezentacji. Polska tkwiła wówczas w głębokim kryzysie, gdy chodzi o żużel, ale po cichu marzono o choćby najskromniejszym medalu.
Najlepszym podczas tego finału MPPK okazał się Zenon Kasprzak (17 punktów), malujący Unię Leszno na srebrno. Plech "wyciągnął" wtedy Wybrzeże do historycznego złota, a brąz zostawił klubowi ROW. Po Kasprzaku najlepszy był Piotr Pyszny, zdobywca 15 punktów, a dorównywał mu tylko, z taką samą zdobyczą Zenon Plech, podczas gdy Dzikowski zgromadził łącznie 10 punktów, a Huszcza 9. Rybniczanin Pyszny był raczej pewny swego (nie dlatego że pyszny) w kwestii nominacji do kadry. Jan Malinowski, ówczesny selekcjoner, zadecydował niestety inaczej. W wielkim (deszczowym) finale MŚP 1985 Polska pojechała w składzie co nieco dziwnym: Andrzej Huszcza, Grzegorz Dzikowski (po 4 punkty) - zajęła "zaszczytne" siódme, czyli ostatnie miejsce. Ten rybnicki turniej finałowy MPPK z 1985 roku był jednakże ostatnim z normalnych. Potem zaczęło się wydziwianie.
Od roku 1986 wprowadzono zasadę, iż w każdym wyścigu par ma jechać jednocześnie sześciu zawodników. Ponieważ tory okazały się za wąskie, więc zaczęto je gremialnie poszerzać. Lotniska są dobre dla samolotów, motocykle ich nie potrzebują. Źle się to oglądało, bo żużel ma swoje kanony, których lepiej nie ruszać. No i zrobiło się niebezpiecznie.
Pierwszy taki finał trzech par na torze rozegrano w Toruniu i to miejscowy Apator sięgnął wówczas po złoto, mając super pewniaka w osobie Wojtka Żabiałowicza, który na 30 możliwych zdobył w sumie 29 punktów. Tak to trwało aż do roku 1989, w sumie więc cztery lata, o całe cztery za dużo. W parach dominowała wówczas Unia Leszno, mająca takie gwiazdy jak wspomniany Zenon Kasprzak, Roman Jankowski, Jan Krzystyniak, Piotr Pawlicki i Dariusz Baliński.
Podczas kolejnego rybnickiego finału MPPK 1988 doszło do tragedii. Lider Unii Tarnów Bogusław Nowak (wcześniej Stal Gorzów) podczas jednego z biegów prowadził wyścig, ale upadł nieszczęśliwie na tor na środku łuku prowadzącego do mety. Grzegorz Dzikowski, jadący daleko za nim, nie zauważył zwiniętego w kłębek tuż przy krawężniku kolegi i z całym impetem uderzył swym motocyklem tak, że trzask łamanego kręgosłupa słychać było w każdym punkcie stadionu. Nastąpiła przerażająca cisza. Nikt nie miał wątpliwości, ze stało się coś bardzo złego. Boguś Nowak, zasłużony mistrz Polski (złoto IMP 1977 i MPPK 1977), medalista mistrzostw świata (srebro DMŚ 1977), już nigdy nie wsiadł na motocykl, nigdy też o własnych siłach nie stanął na nogach. Szkoda, że dopiero tak ciężkim kosztem zarzucono (decyzją zatwierdzoną rok później) nienaturalną dla żużla konkurencję trzech par w jednym wyścigu. To było bez sensu od samego początku.
Nawet w czasach wielkiego kryzysu w kraju nad Wisłą mistrzostwa najlepszych polskich par żużlowych wzbudzały emocje, gromadziły komplety na stadionach. Potem jednak sternicy klubów, a tym samym i sami zawodnicy mniej przychylnym okiem patrzyli na te rozgrywki. Przekładało się to na frekwencję na stadionach. Wpływ na to miała zapewne wieloletnia absolutna dominacja marki pod nazwą Gollob, lecz zapewne jeszcze bardziej ciężkie wypadki znanych zawodników. Po opisanym wyżej upadku Bogusia Nowaka, cztery lata później, podczas finału MPPK 1992 na gorzowskim torze doszło do kolejnej tragedii z kresem kariery znanego zawodnika. Tym razem z fatalnym skutkiem w swoim ostatnim wyścigu upadł Piotr Pawlicki sr - i niestety także uszkodził sobie kręgosłup.
Gdy już znudziły się seryjne zwycięstwa z udziałem Golloba, dochodziło do niespodzianek w postaci zwycięstw WTS Wrocław w 2001 roku w Pile (błysnęli Jacek Krzyżaniak i Robert Sawina - torunianie w barwach Sparty), Stali Rzeszów w roku 2005 (Dariusz Śledź i Maciej Kuciapa we Wrocławiu), Włókniarza Częstochowa rok później (Ułamek i Drabik sr w Bydgoszczy), czy wreszcie Unii Tarnów w 2007 (tu znów zasługa Tomasza Golloba z partnerującym mu Rune Holtą pod Jasną Górą).
W dawnych latach za sprawą Ryszarda Dołomisiewicza, a wraz z nim i długo po nim także Tomasza Golloba (1989-1991), zwyciężali gwardziści z Polonii Bydgoszcz. Na jeden tylko rok 1992 na tron wróciła Stal Gorzów (Piotr Świst, Ryszard Franczyszyn i Piotr Paluch), ale potem, w latach 1993-2002 (znów z przerwą na złotą Stal Gorzów w 1998 i w 2001 roku na WTS Wrocław), wszechwładnie panował duet braci Gollobów. Wspomnieć jednak trzeba, iż w 1993 roku nie byłoby złota dla Polonii bez wychowanka ROW Eugeniusza Skupienia, a w 1997, 1999, 2000 i 2002 bez znakomitego wychowanka Falubazu Piotra Protasiewicza.
Ten ostatni zasłużenie urósł do miana drugiego po Tomaszu Gollobie (tuż przed Jackiem Gollobem), gdyż w rozgrywkach parowych w Polsce sprawdzał się znakomicie, zdobywając medal za medalem, w różnych zresztą zestawieniach klubowych. A nie powiedział jeszcze ostatniego słowa…
Jak widać tradycje mamy bogate i jest się na czym oprzeć. Przywrócenie rangi mistrzostwom Polski klubowych par powinno leżeć na sercu działaczom centrali w Warszawie, ale i w każdym klubie, zwłaszcza tym z wąskiego kręgu napompowanej Ekstraligi.
Stefan Smołka