Grzegorz Drozd: Anglicy niech dziękują Polakom, bo sami nie przeskoczyliby ambicjonalnej granicy (felieton)

Wtorek był luźniejszym dniem. W tej części tygodnia trudniej było znaleźć dobre zawody żużlowe w Anglii. W ten dzień zwykle planowałem zwiedzanie zamkniętych dla speedwaya obiektów. Tym razem padło na Odsal w Bradford.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
Mecz brytyjskiej Premiership Materiały prasowe / Eleven Sports Network / Na zdjęciu: Mecz brytyjskiej Premiership

Lotem Drozda to felieton Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.

****

Na Odsal nie oglądałem żużla, ale czas szybko mijał. Zadbali o to dwaj dżentelmeni, którzy oprowadzili mnie po każdym zakamarku stadionu, na którym "mój" Per Jonsson zgasił blask zimnokrwistych Duńczyków. Kolejne godziny mijały, a nazajutrz czekał mnie ciężki dzień. Szykowały się trzy żużle! Tego wieczora pasowało szybko rozbić namiot i pójść spać. Tyle, że w Anglii wakacyjny turysta z namiotem nie ma tak łatwo, jak choćby w Polsce, gdzie w kilka minut jazdy bocznymi drogami bez problemu można znaleźć zieloną przystań, aby rozbić legowisko. Nie w Anglii. Tu wszystko jest skrzętnie pozamykane na cztery spusty. Każdy zaułek, wjazd, czy zwykłe pole i zielona łąka jest obwarowane szlabanem na kłódkę. Private, private, private. Na każdej polnej posesji migają przed oczami informacyjno-ostrzegawcze tabliczki. Tym razem szukaliśmy "noclegu" w Peterborough. Robiło się coraz później i pozostawało coraz mniej czasu na odpoczynek. OK - jest szybka i ostateczna decyzja: wjeżdżamy do miejskiego parku i po ciemku rozbijamy sypialnię. W absolutnej ciemnicy unosił się w powietrzu dziwny zapach. Woń zdecydowanie nie była przyjemna, ale było zbyt ciemno żeby dojrzeć cokolwiek. Rano okazało się, że w parku grasowały króliki, których odchody były dosłownie wszędzie. Kupa na kupie. Pod, obok i wokół namiotu też.

Anglia to kulturowo zupełnie inny europejski kraj od tych śródlądowych. Wyspa w rozumieniu geograficznym i mentalnym. W świecie żużla też nie ma wyjątku. Tylko tu możesz codziennie podróżować z żużla na żużel i organizować sobie maratony maniaka. Tym od zarania dziejów szczycił się brytyjski żużel - breathtaking speedway. Od marca aż do listopada niemal codziennie jechała liga. Każdy klub i stadion miał swój święty dzień tygodnia, a kibic z zamkniętymi oczami bez sprawdzania terminarza wiedział, że w środę może pojechać na żużel do King's Lynn, w piątek do Belle Vue, a w sobotę do Eastbourne.

Wszystko ma się zmienić za pomocą nowego systemu kalendarza, który reguluje wszystkie najważniejsze ligowe rozgrywki, tzw. Speedway Slot System. Pomysł "sprzedała" światowej federacji nasza żużlowa centrala. Wedle założeń wszystkie dni tygodnia zostały podzielone pomiędzy największych graczy w czarnym sporcie. Polska dostała weekend (piątek-niedziela), imprezy rangi mistrzostw świata i Europy w soboty, Dania to środy, Szwecja wtorki, zaś Anglikom zostały poniedziałki i czwartki. Mogę więc zapomnieć, że wyjadę do Anglii, a tam codziennie gdzieś będą kręcić kółka. Ale to dobra zmiana i gratuluję naszym władzom impulsu do działania. Podczas różnych rozmów na przestrzeni lat z przewodniczącym Piotrem Szymańskim  zagadywałem, czy nie można by było jakoś tego wszystkiego poukładać żeby skończyć z wiecznymi kłótniami, kto i kiedy ma jechać.

Podczas rozmów z brytyjskimi promotorami twardo powtarzałem, że Anglicy nie mają wyjścia i powinni ograniczyć dni tygodnia, w których jedzie tamtejsza liga, bowiem czasy ich dominacji skończyły się i muszą reagować na rzeczywistość. Wszyscy zgodnie odpowiadali na moje sugestie, że tak i owszem, ale w jednej chwili dodawali, że to trudna sprawa, bo... nie ma zgody wszystkich. I tak przez długie lata trwało przeciąganie liny i próba sił. Kary dla zawodników, oświadczenia i inne pomysły. Tracili zawodnicy, kibice, sponsorzy i widowisko. Okazało się, że to co wydawało się niemożliwe, jednak jest do zrobienia. Czekaliśmy długo. Nasuwa się pytanie: czy trzeba było czekać aż tak długo? Ale lepiej późno, niż wcale. Sprawa została domknięta odgórnie na poziomie federacji i FIM. To była jedyna droga, bo promotorzy nie dogadaliby się nigdy. Brytyjska federacja zaakceptowała pomysł bez wyjątku, a promotorzy nie protestowali, bo chyba wyczuli, że w końcu "nadejszła wiekopomna chwila". Powtórzę: to dobry projekt dla całego żużla, a angielscy promotorzy mogą podziękować nam Polakom, bo sami nie przeskoczyliby tej ambicjonalnej granicy. Pozornie zostali rozłożeni na łopatki, ale z korzyścią dla nich samych.

ZOBACZ WIDEO Lekarz sugerował Gollobowi zakończenie kariery. "To był pierwszy dzwonek, powinienem był zareagować"

Problem jazdy w kilku ligach naraz powstał w latach 90. Patowy układ trwał ćwierć wieku. W jaki sposób powstał szaleńczy cyrk jazdy w kilku ligach naraz, przedstawiałem w swoich tekstach już wiele razy.

U progu 1952 roku zjechał do Londynu nastoletni wulkan energii, który w swoim dotychczasowym krótkim życiu próbował w sporcie wszystkiego. W jego CV wpisał się krykiet, piłka nożna, rugby, wszelkie jednoślady, a nawet wrestling! W końcu za namową swojego starszego mentora i wielkiej gwiazdy z rodzimego miasta Christruch, w dalekiej od Europy Nowej Zelandii, a zarazem podpory londyńskiego Wimbledon Dons, Ronnie'go Moore'a postawił na żużel. Skoro nastolatek przemierzył pół świata żeby uprawiać żużel, to nic dziwnego, że po letnim debiutanckim sezonie w Londynie było mu mało. Zjechał do parkingu po ostatnim meczu ligowym w deszczowej Anglii, po czym spakował manatki i zabrał się na tournee do Południowej Afryki, które organizował jego kumpel człowiek-orkiestra, lubiący na żużlu zarabiać pieniądze we wszelaki sposób, czyli Trevor Redmond. Młodzieniec i kumpel Redmonda nazywał się Barry Briggs. Wespół ze swoim odwiecznym rywalem Ove Fundinem w latach 50. byli pionierami dzisiejszego modelu zawodowca, który jeździł na żużlu okrągły rok, gdzie tylko się da.

W ich ślady poszli następni: Mauger, Olsen, Colins, Nielsen, czy Gundersen. Aż w końcu nastała era lat 90. Jonsson, Ermolenko, Rickardsson, Crump, Hamill, Adams i kilku innych nie zsiadało z motocykla i nie wysiadali z samolotów. Oczywiście zawitali i do naszego kraju. Runął Mur Berliński, a taksówka z Okęcia przywiozła Wielkiego Hansa wprost do jego lubelskiego boksu na mecz z górnikami z Rybnika. W tamtym okresie często zdarzało się, że zachodni gwiazdor z powodu obowiązków na Wyspach nie mógł jechać w decydujących meczach play-off w polskiej lidze. Bywały wyjątki, że hojny i bogaty prezes przebił po wielokroć stawkę i zrekompensował ewentualne kary nałożone na zawodnika przez Brytyjczyków i ów gwiazdor zdecydował się pojechać nad Wisłą. Konflikt o terminy między ligami zaogniał się, ale to nie był jedyny problem z kalendarzem.

W 1995 roku największym oponentem wprowadzenia cyklu Grand Prix byli właśnie Brytyjczycy. O co chodziło? Tym co nie pamiętają przypomnę, uważnie słuchajcie: poszło o 12 dni w całym sezonie. Cykl miał mieć sześć rund, a zawody miały jechać w soboty. Dochodziło sześć piątków, bo trening miał być obowiązkowy. A więc sześć sobót i sześć piątków wyciętych z całorocznego kalendarza. Brytyjscy promotorzy unieśli się gniewem i sprzeciwem, że nie ma na to ich zgody. Że w takim układzie bez sześciu piątków i sześciu sobót nie dadzą rady odjechać ligi na dotychczasowym poziomie. Dziś to brzmi śmiesznie, ale to pokazuje jak przez te ponad 20 lat wiele się zmieniło. Dziś zostały im dwa dni w całym tygodniu.

Dalsza część felietonu na drugiej stronie.

Czy wprowadzenie Speedway Slot System to dobry pomysł?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×