Grzegorz Drozd. Lotem Drozda: Życie pisze własne scenariusze (felieton)

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Tomasz Gollob
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Tomasz Gollob

Bardzo często zastanawiałem się jak będzie wyglądało zakończenie kariery Tomasza Golloba. Wyobrażałem sobie stadion pełen kibiców na turnieju pożegnalnym. W tłumie ludzi stałbym i ja - wzruszony i przejęty.

Lotem Drozda to felieton Grzegorz Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.

****

Zimny letni dżdżysty dzień

Był środek tygodnia i jak na czerwiec było całkiem zimno, a na dokładkę siąpił deszcz. Był koniec lat 80. a polski żużel ledwie wiązał koniec z końcem, choć na ligę ciągle przychodziły tłumy. Tego dnia rzeszowska Stal miała jechać mecz z Wybrzeżem Gdańsk. Starym zwyczajem pojechaliśmy na zawody z ojcem, który kupił program w kasie. Zajrzałem do niego na awizowane składy. Pod dwójką widniało nazwisko Tomasza Golloba. Dla dziesięciolatka brzmiało ono głupio i dziwnie, toteż na podstawie jego nietypowej fonetyki stwierdziłem, że zawodnik to jakiś słabiak. Bo przecież gość o tak dziwnym nazwisku nie mógł być dobry. Moja fachowa analiza była nader trafna. Gollob wlókł się z reguły na szarym końcu, a w całym meczu zdobył jeden punkt. Kilka tygodni później w serwisie sportowym "Dziennika Telewizyjnego" Włodzimierz Szaranowicz podał, że w zakończonych mistrzostwach Polski w Lesznie wygrał Wojciech Załuski, przed Janem Krzystyniakiem, a brązowym medalistą został sensacyjnie Tomasz Gollob. - Ten żużel upada na dno - pomyślałem. Bez Gundersena, za to z Gollobem na podium - gorzej być nie może.

Koleś o dziwnym nazwisku, plątający się na końcu stawki, wkrótce został moim kursem na życie. Było bez znaczenia, czy wygrywa, czy przegrywa. Najważniejszy był fakt, że zawsze, ale to zawsze daje z siebie wszystko. Jest czupurny i walczy jak lew do ostatniego tchu. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego idola. Kumple mieli dziewczyny, papierosy i dyskoteki. Ja miałem Golloba, który chronił mnie od młodzieńczych pokus, ponieważ myśli, czas, energia i pieniądze były poświęcone na to, żeby zdobyć kolejne z nim zdjęcie, kolejny program zawodów, nagranie na VHS i wreszcie wyjazd na zawody, gdzie startował. Dzięki niemu zrobiłem paszport, wyjechałem pierwszy raz za granicę, poznałem ludzi i ukształtowało się moje życie zawodowe.

Gdy ja i Tomek byliśmy młodsi, nieustannie bałem się, że z jakiegoś powodu nagle zakończy karierę. Wcale nie chodziło o kontuzję, choć to też brałem pod uwagę. Ale o kontuzji nie myślałem często, bo czułem, że co jak co, ale Tomek jest nietykalny. Że z opresji na torze wywinie się jak kot. Miał wiele karkołomnych sytuacji pod bandą. Praktycznie z każdej z nich potrafił wyjść bez szwanku. Obawiałem się, że wyschnie "matczyna" miłość Golloba do żużla. Bezgranicznie poświęcał się, znosił ciągłe upokorzenia, obelgi, wyzwiska, obciążenia, a także rozliczenia za brak tytułu mistrza świata. Ciągle jednak parł do przodu. Bez wątpienia to była najtrudniejsza żużlowa kariera. Napiętnowana ogromną presją, odpowiedzialnością za wizerunek całej dyscypliny we własnym kraju. Loża szyderców czekała tylko na najdrobniejsze potknięcie. Gollobowi dostawało się za wszystko. Za to, że przegrywa, i za to, że... wygrywa. Tylko on mógł dostać po głowie, za to, że w zawodach zrobił 2 punkty. Leciały wtedy gromy, że kpi sobie z kibiców, którzy zapłacili za bilety. Wszyscy inni byli traktowani jak ludzie-sportowcy. Gollob był traktowany jak... Gollob.

Pierwsza chwila, w której poczułem strach na myśl, że Tomkowi się odechciało, był finał indywidualnych mistrzostw Polski we Wrocławiu 1995 roku. Byłem na tych zawodach. Bez koszulki, przemoknięty, za to z hoplem na punkcie Golloba i zanikiem instynktu samozachowawczego, bo kibicowałem nie zważając na to, że obok mnie cały sektor zajęli kibice jego największego wroga w tych zawodach - czyli fani z Gorzowa. Tomek po ciężkich i nerwowych zawodach powiedział reporterowi: Może czas skończyć z tym sportem i zająć się biznesem? Na szczęście był to chwilowy kryzys. Później święcił triumfy, ale bez złotego medalu w Grand Prix. Ten "niuans" najbardziej dokuczał. Rickardsson niczym smog odcinał tlen i chęci Tomkowi. Mijały kolejne lata. W 2006 roku Unia Tarnów poległa sromotnie w Rzeszowie na bardzo nierównym i przyczepnym torze. Tomasz w barwach Jaskółek nie podjął walki. Takie "wpadki" zdarzały mu się coraz częściej, a w Grand Prix szło mu coraz gorzej.

ZOBACZ WIDEO: Gollob planował start w Rajdzie Dakar. "Miałem pomysł na następne 10 lat funkcjonowania w sporcie"

To wszystko sprawiało, że po raz pierwszy na horyzoncie zaczął pojawiać się "koniec Golloba". Miał już 35 lat, a jego największy rywal Tony Rickardsson - starszy tylko o rok - właśnie kończył karierę. To był kolejny moment, w którym przez myśl przeszła mi wizja żużla bez Tomka. Tym razem o wiele bardziej realna. Wyniki dokładnie ukazywały trend, że lepiej już było. Byłem pogodzony z tym, że nigdy nie zostanie mistrzem świata. Wszystko zdawało się układać wedle moich obliczeń. - Ci, co wróżą mi rychły schyłek są w dużym błędzie. Ja będę jeszcze długo jeździł. Przez co najmniej następnych dziesięć lat - powiedział w luźnej rozmowie ze mną w kilka tygodni po derbowym blamażu w Rzeszowie. Usłyszana deklaracja całkowicie mnie zaskoczyła. - Takie gadanie. Chyba już sam w to nie wierzy - pomyślałem. Co było dalej, wszyscy wiemy.

Parny letni dzień

Środek lata i ogromne upały. 2015 rok. Do Rzeszowa na mecz o utrzymanie zjechał GKM Grudziądz. W składzie ponownie Tomasz Gollob. Ponownie z dwójką na plastronie i ponownie na szarym końcu za rywalami. Identycznie jak w barwach Wybrzeża dwadzieścia sześć lat wcześniej. Tym razem pod dwójką była już jedna z największych legend speedwaya, a nie początkujący młokos. Tomek na ciężkim torze nie nawiązał walki z młodszymi rywalami. Refleksje same przychodziły do głowy: czas zatoczył koło, trzeba skończyć tę zabawę.

Po meczu poszedłem porozmawiać z Tomkiem o tym, że chciałbym napisać o nim książkę. - Ja już napisałem trzy i wystarczy - szybko sprowadził mnie na ziemię. - Ale nie wyczerpały tematu - wyjaśniałem potrzebę kolejnej publikacji. - To napisz swoją. Ale beze mnie. Na pewno będzie najlepsza - odpowiadał lekko ironizując. - Z twoim udziałem będzie o wiele lepsza - nie odpuszczałem. - Jak powiedziałem, ja już napisałem kilka książek i wystarczy - próbował kończyć rozmowę. W tym momencie zacząłem swoją nawijkę: Tak, pamiętam te książki. Pozycję Żurowskiego kupiłem w czerwcu 1998 roku na meczu z Zieloną Górą. I tam (pokazałem gdzie siedziałem) czytałem ją jednym tchem nie zważając na nudny mecz, a ty dzień wcześniej jechałeś w Anglii, a w ten sam dzień, kiedy czytałem książkę jechałeś w Pile - nadawałem jak katarynka i zacząłem recytować uzyskiwane wyniki Golloba bieg po biegu. Słuchał i nic nie mówił. W końcu wypalił: Dobrze, zadzwoń zimą, bo teraz nie mam czasu, a poza tym wkrótce w mojej karierze stanie się coś bardzo ważnego. Ale teraz ci nie powiem. Za kilka tygodni wszystko będzie jasne. Nie zadzwoniłem. Pożarła mnie proza życia...

Skrywanym sekretem okazała się kolejna operacja kręgosłupa, która miała postawić karierę Golloba na nogi. Nie jeździł lepiej, ale na domowym grudziądzkim betonowym torze wyczyniał cuda-wianki. Polska znów padła na kolana. Nie cieszyło mnie to. Czułem, że klakierom wystarczy jeden dobry bieg Golloba, aby przekonać go, że wciąż jest tak dobry jak kiedyś. Był najlepszy, ale do nakręcania medialnej lokomotywy. Przy Gollobie wciąż można było najskuteczniej nabijać punkty na własne konto. Był co prawda najwyżej ligowym średniakiem, ale światek żużlowy dobrze wiedział, że wciąż niepodzielnie jest największym magnesem dla kibiców, mediów i sponsorów.

Wierzę, że wszystko ma swój odpowiedni czas i miejsce. Że wszystko ma początek i koniec. Dlatego wręcz życzyłem Gollobowi, żeby przegrywał, co dobitnie by go przekonało, że czas powiedzieć stop. Tak czułem z racji swojej troski o niego. Czasem życie daje nam znaki, ale my wierzymy, że damy radę. Zwłaszcza herosi ze sportowych aren. Gollob takim herosem był. Gdy przywalił o tor w Sztokholmie chciałem żeby już skończył z cyklem. Tak zrobił. Chciałem, żeby pojeździł jeszcze góra rok. Podczas pożegnania Hansa Nielsena w Pile w 1999 roku powiedział jako ekspert w telewizji, że też chciałby odejść będąc na topie. Żużel był jednak od niego silniejszy. Jego łzy na Narodowym w 2016 roku najlepiej ukazały, ile to wszystko dla niego znaczyło. Złościły mnie ataki na ludzi, którzy twierdzili, że czas, aby odszedł.

Sam na krótko przed feralnym wypadkiem na crossie nosiłem się z zamiarem napisania felietonu adresowanego do klakierów Golloba, żeby zluzowali łydki, bo żużel to tylko folklor. Pic polega na tym, żeby móc dyskutować na dowolne tematy i przypadek Golloba nie jest odosobniony. Końcem końców, jak to nie mam prawa mieć własnego zdania nt. zakończenia przez niego kariery? Ja to prawo nabyłem przez turlanie się za nim po świecie. Przez nieprzespane noce na dworcowych schodach, o pustym żołądku i znoszenia licznych szyderstw oraz kpin rówieśników, a nawet rodziny. Felietonu nie zdążyłem napisać. Wahałem się i bałem murowanego linczu. Jakiś Drozd każe kończyć karierę Gollbowi? Kim on jest? A czy kimś trzeba być żeby mieć swoje własne zdanie? A po drugie najważniejsze: opinia, która na pierwszy rzut oka wydawałby się krzywdząca dla zawodnika, może być podyktowana zwykłą ludzką troską o niego. Życie - jakby na zamówienie - samo rozwiązało problem, a w kontekście tego, co się stało dobitnie uzmysłowiło, że sportowa marka i porażki na torze w tym całym bałaganie są nieistotne w obliczu utraty zdrowia.

Wybitny neurochirurg prof. Marek Harat po jednej z operacji oznajmił kiedyś Tomkowi: nie mam więcej części zamiennych dla twojego kręgosłupa. Żużlowiec jednak zaryzykował i zapłacił wysoką cenę. Ja i Wy, którzy kochacie speedway, już nigdy nie znajdziemy w naszym żużlu części zamiennej za Golloba. Kariera jedyna w swoim rodzaju. Od początku do samego końca. Przez ostatnie kilka miesięcy od czarnej kwietniowej niedzieli docierały do nas wieści o zdrowiu Tomka. To wszystko brzmiało jak zły sen. Bo przecież nikt nic nie widział. Ani upadku, ani stanu Golloba na żywo.

Często myślałem, jak będzie wyglądał ten najważniejszy dzień w mojej żużlowej karierze: turniej pożegnalny Tomka. Wyobrażałem sobie pełen stadion, wzruszonych ludzi no i mnie. Wyobrażałem sobie, że to będzie złota polska jesień, bo kiedy miałby się żegnać, jak nie na koniec sezonu? Będą przemówienia, kumple z toru i szczęśliwy, wzruszony Tomek. Życie jednak pisze własne scenariusze. Jedynie, co się zgadza, to Bydgoszcz. Ale nie stadion Polonii, a Szpital Wojskowy. Mediów też sporo i kibiców przed komputerami śledzących transmisję z konferencji na żywo. Kariera Tomasza Golloba do końca musiała być oryginalna. W tej karierze nic nie było sztampowe. Gdy był najlepszy na świecie, zaliczył wypadek samochodowy, lądował samolotem na drzewie, a gdy został mistrzem świata, wskoczył na podium o kulach. Wbrew wszystkim i wszystkiemu. Nawet po skończonej karierze los Tomkowi wyznaczył kolejne zadanie z gatunku arcytrudnych. Tomek wciąż walczy i zapowiada, że nie podda się. Bądźmy z nim.

Źródło artykułu: