Lotem Drozda to felieton Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.
****
Gdy miałem 10 lat było to wyjście na żużel samodzielnie i zbieranie autografów. Pod koniec meczu z Apatorem Toruń w 1989 roku przed 15 biegiem Krzysiek Kuczwalski i Mirek Kowalik podeszli do bramy oddzielającej parking maszyn od trybun, aby "odzyskać" swoje dziewczyny. Ktoś z młodocianej banditierki uzbrojonej w programy i długopisy dał cynk, że żużlowcy stoją przy bramie i pognaliśmy. I tak żużlowcy w oczekiwaniu na swoje "dziunie" rozdawali przez bramę autografy uradowanym dzieciakom. W tym i mnie. Po raz pierwszy.
Czas płynie i człowiek stawia sobie nowe wyzwania. Jednym z nich są ciągłe podróże do nowych ośrodków żużlowych. Naprawdę warto i polecam. Podróże kształcą. W spojrzeniu na żużel także. Nieuchronnie nadchodzi moment na wojaże poza Stary Kontynent, a to wiąże się z tym, czego się boję - lot samolotem. Czas pokaże czy i tym razem żużel okaże się silniejszy od strachu, jak wtedy, gdy rzuciłem do przydrożnego rowu szkolny plecak, który miał mi przeszkadzać w wyjeździe na derby do Tarnowa. Plecak miał zabrać kumpel i zanieść do domu. Strach był spory, czy plecak nie zginie, ale ochota na żużel była jeszcze większa.
W tym roku zaliczyłem kilka nowych miejsc. Żużel na zamarzniętym kanale w Czechach, gdzie kilka metrów za namalowanym łukiem dziesiątki osób łowiło w przeręblach ryby, rumuńską Brailę, czy nowopowstały tor w węgierskim Nagyhalasz. Ten drugi był bardzo króciutki, wąski i techniczny, na którym odbywała się jedna z rund eliminacyjnych do mistrzostw Europy. Rzutki biznesmen postanowił zbudować kompleks rozrywkowo-sportowy na obrzeżach miasteczka. W sąsiedztwie osiedla domów-łupinek i uroczych stawów. Na tej łące na co dzień organizuje w hali dyskoteki. Jest scena, grzybek, grill, zaplecze gastronomiczne, a obok do kompletu dorzucił mały kameralny tor żużlowy. Pewien kibic z Gorzowa w mijającym roku zaliczył około 110(!) imprez żużlowych. Stwierdził, że zawody w Nagyhalasz były najlepsze. To prawda. Krótki i techniczny tor sprawił, że niemal w każdym biegu rozgrywała się zażarta walka. W ruch szły łokcie i spryt, a moc silnika nie miała tu tak ogromnego znaczenia.
Dlatego tylko w takich miejscach możecie zobaczyć jak Tero Aarnio na dystansie skroił giganta jak Janusz Kołodziej. - Dla tego jednego widoku warto było tu przyjechać - zagadnąłem do tarnowskich dziennikarzy, ale oni z kwaśnymi minami nie podłapali mojego entuzjazmu. Zapewne moje słowa odebrali jako próbę wojenki rzeszowsko-tarnowskiej i chęć upokorzenia tarnowskiej rodowodem gwiazdy. A mnie chodziło o jedno: że jeszcze żużel nie umarł i nie zawsze i nie wszędzie liczy się tylko tuning silnika, pieniądze i szybsza szafa.
Ten rok był dla mnie rokiem debiutów w nowych rolach. W końcu wystąpiłem w roli spikera/prezentera na murawie. Debiut? A jakże, arcytrudny. Mecz Stali Rzeszów z Polonią Piła. Fatalna pogoda, ciężki tor, słabe widowisko, garstka ludzi na trybunach i porażka miejscowej drużyny. W tych warunkach wyjdź człowieku przed szereg i kręć "bajerę". Później nie było łatwiej. Mecz w atmosferze tragedii Tomka Golloba, kolejne porażki gospodarzy i nieustający deszcz. Również na sierpniowym finale DMEJ w Krośnie. Nie wiem, jakim cudem, ale pomyliłem terminy i na ten dzień zaplanowałem sobie zorganizowanie dla dzieciaków w Rzeszowie pikniku rodzinnego pod nazwą "Żyj zdrowo i aktywnie". Nie miałem wyjścia i musiałem to jakoś pogodzić. Między tworzeniem atmosfery między biegami i "tworzeniem dobrych dźwięków" - jak mawiają w tym zawodzie - odbierałem telefony z Rzeszowa. Tłumaczyłem co, jak i kiedy ma wykonać ekipa na miejscu. Tego popołudnia na całym Podkarpaciu rozszalała się ogromna burza. W Rzeszowie udało się dojechać do końca z piknikiem i moja ekipa w deszczu składała "tylko" sprzęt. Za to w Krośnie zawody zostały "zalane".
Mimo rożnych innych przeszkód, jak zatrucie żołądkowe, awaria nawigacji, czy mandaty po drodze była to fajna przygoda i nie mogę doczekać się kolejnych epizodów. - Oglądałem cię na youtube i wgląda na to, że dobrze bawisz się przy tej robocie - napisał mi dobrze Wam znany Dominik Janusz, były (chyba tak można napisać) dziennikarz żużlowy z Rzeszowa, który od kilkunastu lat na stałe mieszka w Australii. Lepszego podsumowania nie wymyślę. Aha, przypomniało mi się jeszcze jedno, które usłyszałem od Angeliki Nowak, niezmordowanej dziewczyny speedwaya, która w czarnym sporcie działa na wszelkich frontach; dziennikarza, autorki książki, podprowadzającej i współorganizatorki żużlowych imprez. - Grzesiu, Ty na pewno nic nie pijesz przed swoimi występami? Bo nawijkę masz naprawdę niezłą - spytała mnie Angela po parach w Ostrowie. Póki co, to nie. Ale wierzcie mi, że to nie takie proste. Jeden kiks i masz świadomość, że wszyscy na stadionie śmieją się z ciebie.
Na jednych zawodach sięgnąłem po butelkę wody, żeby ukoić gardło. Biorę haust wody, a tu niespodzianka. Woda była uszlachetniona o procenty! Okazało się, że przez pomyłkę sięgnąłem po wodę którejś z dziewczyn podprowadzających. To też wymaga odwagi i są różne sposoby, aby dodawać sobie otuchy. Bądźcie wyrozumiali dla kiksów ludzi, którzy skazani są na wystąpienia publiczne. W tym oczywiście i żużlowców, których dopada również stres związany z rywalizacją na torze. Kiedyś, gdy montowaliśmy telewizję studencką, przeprowadzałem tuż przed Walentynami sondę z pytaniem: z czym ci się kojarzy kolor czerwony? Kamera tak paraliżowała ludzi, że dwóch na dziesięciu jarzyła, że chodzi o Walentynki, a odpowiedzi udzielane w stresie oka kamery były prześmieszne. I tak kolor czerwony w przededniu walentynek studentom kojarzył się ze strażą pożarną, czerwonym kapturkiem, a nawet z małym maluchem!
Dalsza część felietonu na drugiej stronie ->
ZOBACZ WIDEO: Profesor Harat: Szansa, że Gollob będzie chodził jest nieduża. Trzeba mieć nadzieję
[nextpage]Wracając do prezenterów i podprowadzających na murawie, to chciałbym poruszyć jeden bardzo ważny i poważny temat - bezpieczeństwo. Otóż podczas powtórki DMEJ w Krośnie doszło do mrożącego krew w żyłach zdarzenia. W jednym z biegów na wyjściu z drugiego łuku Duńczyk nie opanował maszyny i uderzył w bandę na głównej prostej. Motocykl wyjechał spod zawodnika i samotnie po odbiciu się od bandy skierował swój tor jazdy prosto na murawę w pobliżu maszyny startowej. Wszyscy zamarli, bo nie wiadomo było gdzie dokładnie wjedzie i czy nie potrąci kogoś z osób funkcyjnych. W efekcie o centymetry ominął siedzące za reklamami cztery podprowadzające, a następnie jadąc w dalszym ciągu z dużą prędkością zmierzał prościuteńko we mnie! Byłem dziesiątką na jego tarczy. Wszystko odbywało się błyskawicznie w trakcie 2-3 sekund. Zastygłem w miejscu i uzbroiłem się w cierpliwość, wyczekując do ostatniej chwili, jakim torem pojedzie motocykl. Jeśli uskoczyłbym za wcześnie w prawo bądź w lewo, motocykl mógłby zboczyć z obranego kursu i wpakować się we mnie. Dlatego wyczekałem go do końca, a on niezmiennie prościuteńko walił na mnie. Niczym torreador na ułamek sekundy zrobiłem unik i przejechał obok mnie na milimetry.
Na drugi dzień przyjechałem robić spikerkę na turnieju w Krakowie. W deszczu staliśmy z organizatorami w parkingu maszyn i gadaliśmy o żużlu. Wspomniałem, że w sobotę byłem w Krośnie. - A tak! Ponoć była tam niezła akcja. Centymetry, a motor wjechałby w dziewczyny! - podłapali od razu temat, o spikerze nie wspominając ani słowa. Poczułem się w tym momencie cholernie niedowartościowany. - Ciekawe czy jak wylądowałbym w szpitalu z ciężkimi obrażeniami, to zasłużyłbym na wzmiankę - pomyślałem nieco poirytowany.
W moim odczuciu podprowadzające zdecydowanie zbyt blisko siedzą krawężnika. Ich miejsce powinno być ustawiane bardziej w głąb murawy oraz - z ich perspektywy - po prawej stronie maszyny startowej, a nie po lewej. Miejsce, które wskazuję jest o wiele bardziej bezpieczne. Natomiast reszta osób funkcyjnych? Zwłaszcza, jeśli chodzi o kierownika startu, to chyba zostaje ryzyko zawodowe, a w tym przypadku pozostaje zatroszczyć się o dobre ubezpieczenie.
Kolejnym moim debiutem była rola komentatora telewizyjnego, a wszystko dzięki chłopakom z PodkarpacieLive TV. Można by powiedzieć - lepiej późno niż wcale. Debiut - jak to debiut - był piekielnie ciężki. - Tu nie możecie, tam nie możecie, na dachu trybuny też nie możecie, bo MOSiR się wkurzy - słyszeliśmy w odpowiedzi na sugestie, gdzie moglibyśmy się rozstawić z kamerą. W końcu padło na budynek usytuowany przy parkingu maszyn na wyjściu z pierwszego łuku. Aby widzieć drugi łuk musiałem mocno wychylać się za barierkę, bo widoczność ograniczał mi filar budynku. W Krośnie nie ma tablicy świetlnej, na której można odczytać skład biegu i poznać ewentualne zmiany. Nie miałem jak w profesjonalnej TV swoich suflerów, którzy informują komentatorów o wszelkich decyzjach sędziego i informacjach z parkingu, które docierają do sędziego.
Gdy jesteś kilkaset metrów od taśmy startowej, a zawodnicy jeżdżą w podobnych kevlarach nie masz szans odszyfrować za każdym razem całej czwórki. Zwłaszcza w drugiej lidze, a spikera nie słyszysz. Aż tak dobry, to nie jestem. Prawdopodobnie nie dojdzie do zmiany za gościa, który dobrze jedzie w meczu, ale niemal w każdym meczu jest pewne, że będą zmiany. Sprawa była prosta: jeśli zagapiłem się i nie zerknąłem, kto wyjeżdża pode mną z parkingu maszyn - najlepiej na numer startowy - to do wyjazdu z pierwszego łuku nie byłem pewien, kto jedzie w danym kasku, a transmisja leciała na żywo. Na początek niezłe schody - pomyślałem. Ale trzeba było sobie radzić. Za drugim razem było już o wiele lepiej, bo usadowiliśmy się na głównej prostej. Do Krosna dotarłem z Warszawy, prosto z Grand Prix. Dzień wcześniej wstałem o szóstej rano i w hotelu kończyłem dla Was tekst o zbliżających się zawodach. Do Rzeszowa wróciłem 24 godziny później. Ostatnie sześć godzin, to ciężki powrót za kółkiem.
Moim sprawdzonym sposobem na walkę ze snem jest ciągłe kołysanie się przed kierownicą. I tak kołysałem się przez kilka godzin. Dlaczego tak robię? Mam wtedy pewność, że nie śpię! Kierowcy, którzy robią długie trasy wiedzą, że sen to cichy zabójca. Wielokrotnie jest tak, że kierowca jest na pograniczu jawy i snu. Non stop się kołyszesz, tzn. że nie śpisz! No więc powrót do domu o szóstej rano, kilka godzin snu, szybkie notatki o meczu i można wyruszać na mecz, który po raz kolejny był bardzo zacięty. Gdy wróciłem do domu byłem bardzo zmęczony. Za każdym razem w takim momencie zadaję sobie pytanie: w imię czego to robisz? Najczęstszą odpowiedzią jest - żużel. Niestety czuję, że czas upływa i to już nie te czasy, gdy śmiałem się z gości, którzy twierdzili, że bez drzemki nie przejadą całej nocy w trasie. Dla mnie to była bułka z masłem. Dopiero podczas drugiej z rzędu nocki za kółkiem miałem obawy, czy dam radę bez snu.
- Grzegorz, napisałeś niezłą książkę. "PiKej" był pod wrażeniem skąd ludzie w Polsce wiedzą takie rzeczy. Tłumaczyłem mu w parkingu cały tekst - wypalił do mnie Piotrek Olkowicz przed pożegnaniem Petera Karlssona w Ostrowie na temat artykułu poświęconego karierze Karlssona. Takie chwile powodują, że człowiekowi dalej się chce. Skąd ten tekst? Na tobie Peter i na twoich rówieśnikach wychowałem się. - Jestem właśnie w Ostrowie i żegnam PiKeja - powiedziałem przez telefon do kumpla z Rzeszowa, stojąc na stacji benzynowej. - Grajków pamiętających z toru lata 90. nie zostało zbyt wielu. Ich era powoli przechodzi do historii. To są ostatnie chwile, aby poczuć tamte czasy na żywo - dodałem.
W nadchodzącym roku życzę Wam abyście nie bali się latać. Żebyście mieli odwagę wsiąść w samolot swojej przygody, zapiąć pasy i pofrunąć ku chmurom hen wysoko. Życzę Wam także - bo to w końcu felieton o żużlu - żebyście kochali speedway, tak jak tzw. "Doktor" z Gorzowa, który robi setkę imprez w sezonie. W środku tygodnia wsiada w auto i podąża na młodzieżowe drużynowe mistrzostwa Polski do Łodzi. Po co? - Bo to też dobry żużel - odpowiada. Życzę Wam także tego, czego jedna z moich bliskich osób życzyła mi podczas Wigilii. A leciało to tak: Życzę Ci Grzesiu kolejnego Darcy'ego Warda, którym będziesz mógł się jarać za każdym razem gdy wyjedzie na tor.
Grzegorz Drozd
P.S. Samoloty są statystycznie najbezpie Czytaj całość