Lotem Drozda to felieton Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.
****
Co było lepsze? Wtedy, czy dziś - pytasz mnie. Teraz jest lepiej - stwierdza Władimir Trofimow. - Jest lepiej, bo zawodnik może o wszystkim sam decydować, uzasadnia. Wygrywają ci, którzy więcej harują, śpią w busie i jeżdżą na zawody na okrągło. Kariera stoi otworem dla tych, którzy chcą pracować. Wszystko jest w rękach ludzi - przekonuje Władimir, były wieloletni ukraiński żużlowiec, który obecnie prowadzi karierę syna Wiktora.
Więc skoro tak dobrze, to czemu wciąż tak źle z tym żużlem na świecie - zastanawiałem się analizując słowa Władimira, którego arcyciekawych opowieści długo słuchałem po zawodach zakończonych w węgierskiej Gyuli. Na stadionie w południowej części Węgier można odnieść wrażenie, że czas dosłownie stanął w miejscu. Ciągle ten sam obskurny, betonowy park maszyn, któremu ożywienia nadało niegdyś kolorowe od naszywek sponsorów cudowne dziecko zachodniego żużla, czyli Jason Crump. Australijczyk rozłożył swoje imponujące zaplecze, które miało mu pomóc zrealizować dziecięce marzenia o tytule mistrza świata juniorów. Tak też zresztą się stało. Oprócz betonowego parkingu maszyn, na stadionie króluje wciąż ta sama żużlowa nawierzchnia, trawiaste trybuny i mała budka sędziowska wzniesiona w stylu komunistycznego modernizmu.
Tak wyglądają w większości stadiony na świecie, których notabene nie jest wcale dużo. - A ja myślałam, że to z naszym Krosnem nie jest najlepiej - skomentowała opisy żużlowych aren kilka dni temu moja rozmówczyni podczas klubowej wigilii ludzi związanych ze Stalą Rzeszów. Stadionowi w Gyuli przynajmniej nie grozi likwidacja. Mieści się on w miejskim kompleksie sportowo-rekreacyjnym i żużel w tym miejscu może spać spokojnie. Natomiast w takich miejscach jak Miszkolc grozi mu ogromne niebezpieczeństwo. Atrakcyjna działka w centrum miasta, którą niepotrzebnie i zaledwie kilka razy do roku "okupuje" żużlowy stadion, jest łakomym kąskiem dla inwestorów. Dlatego też żużel w Miszkolcu przegrał z matematyką portfela, a ostatnio ta sama sytuacja miała miejsce w zasłużonym Coventry.
Kiedyś był taki czas, że najpierw my uczyliśmy Węgrów żużla, a później oni nas. W latach 80. gdy u Madziarów funkcjonowała liga i było kilku niezłych żużlowców. Podobnie w tamtych czasach rzecz się miała w Związku Radzieckim. - Dostawałem premię z klubu, który był utrzymywany przez miejscowy sektor publiczny, ale główną wypłatą dla zawodnika było państwowe stypendium sportowe fundowane przez krajowy departament sportu - opowiada Trofimow. - Stypendium otrzymywali wszyscy, którzy uprawiali sporty motorowe w Związku Radzieckim. Motocross, trial, rajdy, żużel itp. Oprócz tego oczywiście otrzymywaliśmy darmowy sprzęt. Co roku na krótko przed rozpoczynającym się sezonem jechaliśmy do Moskwy, a tam w wielkich hangarach stały nowiuśkie Jawy. Były ich co najmniej setki! Widok robił wrażenie. Każdy klub mógł wybrać dla siebie około 50 maszyn. Mechanicy pakowali je na wagony i prosto z hangaru wyruszały na torach do wybranego klubu - ilustruje stare czasy Trofimow.
Tak wyglądał żużel w "tamtej erze". Ale fakt, że był utrzymywany przez publiczne środki i dzięki temu "miał się lepiej" nie był dowodem na to, że był poważniejszą dyscypliną niż obecnie. O prawdziwej sile i popularności społecznego zjawiska świadczą surowe zasady prawa rynku. Po politycznym liftingu i upadku ZSRR w państwach bloku wschodniego żużel momentalnie dopadł kryzys. Widać taka jego siła i popularność na świecie. W środkowej Europie miał się przez chwilę lepiej tam, gdzie w sztuczny sposób pompowane były w niego pieniądze. W innych - zachodnich - częściach świata był piknikiem motocyklowym i takim pozostał. Czy dziś jest z nim gorzej? Myślę, że jest podobnie. Dzisiejszym dwudziestolatkom wydaje się, że nigdy nie było Świat Bożego Narodzenia bez Kevina McCallistera. Owszem były. Tak się składa, że akurat ja pierwszy raz Kevina obejrzałem na...Wielkanoc. Po prostu poszedłem do wypożyczalni i sięgnąłem po mega-hit za całe dwa złote. Tak jest i z żużlem. Przez te dziesiątki lat powstawały i padały ośrodki żużlowe. Podobnie było z ligowymi rozgrywkami.
ZOBACZ WIDEO Prof. Marek Harat: Obrażenia Tomasza Golloba były bardzo poważne
- W Związku Radzieckim liga powstała, gdy się urodziłem. Bez publicznych środków padła w jednej chwili - zaznacza Trofimow. - Nie było już hangarów pełnych Jaw, stypendiów i wyjazdów koleją tysięcy kilometrów na jeden mecz ligowy. Ja cale życie uprawiałem żużel, miałem już rodzinę i chciałem ją utrzymać dalej jeżdżąc na motorze. Paradoksalnie realizację marzenia umożliwiła mi właśnie rodzina. Moja babka była z Polski i miałem możliwość otrzymania paszportu i wyjazdu na Zachód. Na tej podstawie udało mi się wyjechać do Niemiec, gdzie w latach 90. regularnie jeździłem na torach trawiastych i zarabiałem dobre pieniądze - opowiada Tromfimow.
W ten magiczny czas Świąt Bożego Narodzenia przypominam, że wszystko kręci się wokół pieniędzy. Żużel też. Wszystko musi się opłacać i zarabiać na siebie. Młodzi ludzie, żeby uprawiać żużel muszą na nim zarabiać, a miejsc gdzie można uprawiać żużel za pieniądze nie ma wiele. Nigdy nie było. W czasach wielkiego powojennego prosperity żużla w Anglii był on w skali światowej wewnętrzną sprawą Anglików i Australijczyków. Tylko w Anglii jeździli zawodowcy, była profesjonalna liga i tylko tam odbywały się finalny światowe. Większość państw - w tym i Polska - nawet nie brało udziału w indywidualnych mistrzostwach świata, a innych konkurencji nie było - w tym drużynówki. Wkrótce żużel wróci do tamtego stanu. Nie będzie drużynówki. Nikomu nie będzie się chciało organizować imprez w ramach mistrzostw świata w drużynie, gdy ciągle wygrywają Polacy. Żużel do 1960 roku istniał bez drużynowych mistrzostw świata, więc może będzie tak i teraz. Już kiedyś Holender, Jos Vassen - prezydent CCP - majstrował przy drużynówce i zrobił z niej pary. Dzięki temu zabiegowi i super Tomkowi Gollobowi po 14 latach przerwy i posuchy weszliśmy na podium mistrzostw świata. Vassen wyrzucił drużynówkę, bo jak wam ostatnio opowiadałem, były problemy z terminami z powodu utworzenia Grand Prix. Vassen chciał odchudzić terminarz imprez mistrzowskich. Dziś problem jest zgoła inny.
Dalsza część felietonu na drugiej stronie ->
[nextpage]Otóż nie ma kto rywalizować z Polską. Czytam komentarze dziennikarzy, że tylko głupi załamują ręce nad dominacją Polaków oraz ci, co szukają dziury w całym. (Mnie też do różnych worków się wrzuca. Raz ponoć lansuję się na tym, że wieszczę kataklizmy, a innym razem lansuję się na tym, że naginam rzeczywistość pokazując ją w zbyt kolorowych barwach). Że przecież, gdy wygrywali inni, to nikt się nami nie przejmował. Że gdy dominowali Duńczycy, to nie było z tym żadnego problemu. To nie tak. Dominacja Duńczyków opierała się na wąskiej grupce internacjonałów, a Polska dominacja opiera się na totalnej przewadze na każdym polu: sportowym, infrastrukturalnym, finansowym i systemowym. Dlatego ta dominacja będzie się tylko umacniać i nie ma od tego odwrotu. Pierwsze efekty już widzimy. Pod ostatnim moim artykułem przeczytałem na swój temat, że chwalę się, że ze mnie taki prorok. Nie wiem czy tak jest. Ale skoro pierwszy pisałem o różnych sprawach, to dlaczego mam o tym nie przypomnieć?
Coraz gorzej z chętnymi do organizacji eliminacji do cyklu Grand Prix. Niedawno ich drabinka została zredukowana o jeden szczebel. Powód jest prosty: kogo obchodzą eliminacje, których wyniki mają wpływ na mistrzostwa… w roku następnym. W żużlu to nie przejdzie, to nie piłka nożna. Reszty dopełnia bardzo wąskie gardło dla kandydatów, a najgorsze, że rozstrzygnięcia na torze i tak są korygowane przez decyzje przy zielonym stoliku. Działacze, którym zabawa pt. Grand Prix - a jakże - musi się opłacać, przywracają do gry tych, którzy zdążyli przegrać w uczciwej walce. Resztę dziadostwa uzupełniają nominacje stałych dzikich kart. Bo ten pije zielony napój, a tamten jest ze Szwecji i tym podobne bzdury niemające nic wspólnego ze sportem. W ten deseń FIFA powinna jakimś kruczkiem wepchnąć Włochów na zbliżający się mundial. W piłce tak nie jest, dlatego mogliśmy się wzruszać łzami Bufona. Harris nie musi płakać.
- Zarabiałem jak na ukraińskie warunki bardzo dobre pieniądze. Promotorzy płacili na czas, a ja nie schodziłem z motocykla. Mój najlepszy sezon w karierze to 1999 rok. Zdobyłem brązowy medal w indywidualnych mistrzostwach Europy na trawie, a 1 listopada urodził mi się syn. Dokładnie w ten sam dzień 14 lat później zmarł jego dziadek - dwukrotny finalista z Wembley - ciągnie opowieść Władimir.
Lata 90. to ostania dekada, w której popularnością cieszyły się inne zawody niż liga. Dlatego Tromfimow mógł zarabiać na rodzinę jeżdżąc na motocyklu żużlowym. Dziś pada mnóstwo opinii po co rożnej maści turnieje, jak np. Międzynarodowe Mistrzostwa Ekstraligi, SEC, test mecze itd. W ostatnich dniach przeczytałem - nie pamiętam autora - opinię, że Ireneusz Nawrocki niepotrzebnie organizuje Ligę Diamentową. Przypomnę autorowi tych słów i ludziom, który mają podobne zdanie, że kiedyś w żużlu było wiele różnej maści turniejów towarzyskich i nikomu to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie! I na zachodzie i na wschodzie było multum przeróżnych imprez towarzyskich, w których chętnie brały udział największe asy, bo to była dobra okazja do zarobków. Garnęli się ponieważ nie jeździli w dziesięciu ligach na raz. Żużlowcy zarabiali wtedy w ligach mniej, ale zarabiała ich większa ilość. Dlatego trzeba ograniczyć miejsca we wszystkich ligach dla obcokrajowców, a wtedy większa ilość zawodników będzie mogła jeździć i zarabiać. Wtedy ci najlepsi chętniej będą brali udział w rożnych imprezach towarzyskich. Dziś na to nie mają czasu. Tydzień ma tylko siedem dni.
Już 35 lat temu w Wielkiej Brytanii toczyła się poważna dyskusja nad kryzysem angielskiego żużla. Nad tym, że Anglicy przegrywają mistrzostwa świata z zawodnikami, których sami szkolą i uczą w swojej lidze. Że przegrywają z Duńczykami w drużynówce, którzy mają amatorską ligę, a w całym sezonie pieniądze na żużlu w Danii można zarobić jedynie na kilku turniejach w Vojens u Olesna. Mauger grzmiał, że żądania gwiazd są przesadzone i przepłacanie stawek dla zawodników, to problem numer jeden nie tylko brytyjskiego żużla. Brzmi znajomo? U nas żużel jeszcze tkwi w komunie. - Przy takiej dotacji, jaką otrzymał Włókniarz, nie muszą w ogóle biegać za sponsorami - usłyszałem na wspomnianej przeze mnie klubowej wigilii.
Na szczęście dla żużla w Polsce i kilkudziesięciu profesjonalistów żużlowych ścigających się w kilkunastu polskich klubach nasza politykiernia widzi deal dla siebie w tym sporcie. Czasem znajdą się postrzeleńcy typu Nawrocki, którzy twierdzą, że na żużlu zarobią. Jemu podobnych nigdy za wiele, ponieważ brak promotorów doskwiera bardziej, niż brak żużlowców. Tych pierwszych trudniej znaleźć. Ktoś tę zabawę musi organizować, poświęcać czas, energię, nerwy i pieniądze. Zdumielibyście się, jak wąska grupa ludzi rozkręcała brytyjską potęgę żużlową w okresie 1950-80. Najczęściej byli to emerytowani zawodnicy. Reg Fearman, Bob Dugard, Dunny Dunton, Trevor Redmond, czy Johnnie Hoskins. Przy żużlu od zawsze na zawsze. Choroba po grób.
- Organizacja jednych zawodów w Braili (Rumunia) kosztuje nas około tysiąc euro. Zbieramy od sponsorów, coś pomoże miasto. Robimy to dla rozrywki – mówił mi w czerwcu tamtejszy organizator żużla. Czy za 20 lat żużel poza granicami naszego kraju zrówna się z poziomem Brali, a tylko w Polsce będzie profi za miejskie pieniądze? Jeśli żużlowe władze nie będą wdrażały w życie moich pomysłów, to tak się stanie. Ja wiem, że dla BSI musi być deal i nie chcą dopuścić do ograniczenia rund i wprowadzenia eliminacji tego samego roku. Ja wiem, że "muszą" być dzikie karty, zielony stolik, żeby nie zabrakło Harrisa w Cardiff, Duńczyka w Horsens i jak będzie trzeba, Vaculika w Żarnowicy. Niczym Kevina w telewizyjnej ramówce na Święta. Ja wiem, że w każdej lidze promotorzy chcą mieć wszystkich najlepszych na raz. Ale tak się nie da. Panowie, zjadacie własny ogon. Do tego waszego wypasionego - niczym wigilijnego - stołu musi usiąść więcej głodnych. Więcej Władimirów Tromifowów, którzy chcą utrzymywać siebie i rodzinę z jeżdżenia na żużlu. Ale nie mają gdzie tego robić. Wszystkich nie upchamy pomiędzy Bugiem, a Odrą, jak jego syna. W innym wypadku przy tym stole wreszcie zostaniecie sami z garstką lewoskrętów.
Grzegorz Drozd