Żużel wyciągnął wnioski z tragedii sprzed lat. Ciemna strona tego sportu

PAP / Adam Hawałej / Łukasz Romanek w kasku żółtym
PAP / Adam Hawałej / Łukasz Romanek w kasku żółtym

Przed laty przez polski żużel przeszła seria samobójstw. Życie odebrali sobie Robert Dados, Rafał Kurmański i Łukasz Romanek. Obecnie można stwierdzić, że kluby wyciągnęły wnioski z tych tragedii.

Na początku XXI wieku polskie środowisko żużlowe musiało poradzić sobie ze stratą Roberta Dadosa, Rafała Kurmańskiego i Łukasza Romanka. Każdy z nich wiedział, że speedway to sport niezwykle brutalny. Niewybaczający błędów. Bo jakakolwiek pomyłka na torze może kosztować życie.

Tyle, że wspomniana trójka nie zginęła wskutek feralnego wypadku na torze. Każdy z nich rozgrywał swój wewnętrzny dramat. Nie potrafił poradzić sobie z problemami i otaczającą presją kibiców. Każdy z nich miał też materiały na żużlowca światowej klasy. Przyszłego mistrza świata.

- Sportowiec to nie cyborg, a zwykły człowiek. Niby to oczywiste, a jednak bywają z tym problemy. Od początku przygody ze sportem zawodnik ciężko trenuje, pokonuje własne granice, opuszcza swoją strefę komfortu. Bardzo często uprawianie sportu wiąże się z zaniedbaniem edukacji, swoich hobby, czy też problemami z budowaniem lub utrzymaniem związku. Ciężkie treningi i wszelkie poświęcenia dla sportu rekompensują sukcesy. Wówczas pojawiają się większe pieniądze, uznanie społeczne i sponsorzy, ale też rosną oczekiwania względem swoich wyników. To może determinować lęk przed utratą poziomu życia jaki się osiągnęło - analizuje Julia Chomska, psycholog i trener mentalny, który od kilku lat współpracuje z żużlowcami.

Dadosowi, Kurmańskiemu i Romankowi przyszło jednak rywalizować na żużlu, gdy świadomość dotycząca współpracy z psychologami była na innym poziomie. Wtedy kluby nawet nie myślały o zatrudnianiu na stałe osób, które byłyby odpowiedzialne za sferę mentalną zawodnika. Musiało dojść do kilku tragedii i upłynąć sporo wody w Wiśle, abyśmy zaobserwowali zmiany.

Niepokorny "Dadi"

Dados od początku kariery miał opinię człowieka niepokornego. Pierwsze żużlowe szlify zbierał w Lublinie. Tyle, że bardzo szybko opuścił macierzysty klub. Trafił do Grudziądza, jego kariera zaczęła nabierać rozpędu, stał się liderem tamtejszego GKM-u. Aż w końcu w 1998 roku sięgnął po tytuł Indywidualnego Mistrza Świata Juniorów. Sukces w IMŚJ sprawił, że pojawił się w cyklu mistrzostw świata, bo zezwalał na to ówczesny regulamin.

Być może kariera Dadosa potoczyłaby się inaczej, gdyby nie 2 maja 2000 roku. Miał wtedy wypadek motocyklowy. Nie z własnej winy, to kierujący samochodem wymusił pierwszeństwo. Doznał rozległych obrażeń głowy. Usunięto mu część płuca. Co ciekawe, w kontrakcie żużlowca znajdował się zapis, który zabraniał mu jazdy ścigaczem.

Po nieco ponad dwóch miesiącach od wypadku, wrócił do treningów, choć lekarze nie dawali mu to najmniejszych szans. To był już jednak inny Dados. Pomocną dłoń w jego kierunku wyciągnęli działacze z Wrocławia i Andrzej Rusko. - To taki nieoszlifowany brylant. Z dużymi możliwościami, ale bardzo trudny do prowadzenia. Indywidualista lubiący chodzić własnymi drogami - takimi słowami opisywał go ówczesny prezes wrocławskiego klubu.

Dados gubił się coraz bardziej. W 2003 roku podciął sobie żyły, ale uratował go mechanik. Potem próbował się powiesić, ale na czas zareagowała żona. Zaginął po zawodach w Szwecji, ukradł też paliwo ze stacji benzynowej. Za ten wybryk władze Atlasa Wrocław nałożyły na niego karę w wysokości 25 tys. zł. - W tej sprawie przegraliśmy wszyscy, i my i Dados. Teraz można tylko żałować, że zasugerowaliśmy się tym, co mówili wiosną lekarze. Dziś już wiemy, że nadopiekuńczość w stosunku do Dadosa nie dała żadnego rezultatu - mówił przed laty trener Marek Cieślak.

Szansą dla niego miał być powrót w rodzinne strony. Przed sezonem 2004 trafił do klubu z Lublina. Miał się odbudować, przede wszystkim psychicznie. Wyjechał nawet z kolegami na obóz do włoskiego Lonigo. Kilka dni później po raz kolejny targnął się na swoje życie. Lekarze przez tydzień walczyli o niego. Nie udało im się. Miał 27 lat.

Kolejna tragedia

Dwa miesiące po śmierci Dadosa polski żużel znów zapłakał. Tym razem z powodu samobójczej śmierci Kurmańskiego. Kibice z Leszna i Zielonej Góry na zawsze zapamiętają obrazki z meczu, który rozgrywano w dzień, gdy odnaleziono ciało zawodnika ZKŻ-u. Na płycie boiska znalazł się jego motocykl.

Scenariusz wydarzeń był podobny jak w przypadku Dadosa. Sukcesy jako junior, wspaniale zapowiadająca się kariera i rola lidera w zielonogórskim ŻKŻ-cie. Gorsze chwile nadeszły wraz z przejściem do grona seniorów. Chociaż sezon 2004 zaczął się dla niego dobrze, to potem pojawiły się gorsze rezultaty. Mimo to, było mu dane zadebiutować z "dziką kartą" w Grand Prix na Stadionie Śląskim.

- Chwilowo mam teraz takiego doła, że nie mogę się z tym wszystkim pozbierać. Nie wiem co więcej powiedzieć, nie będę nic wymyślał - mówił na początku maja.

Pod koniec miesiąca miał dość nagonki na swoją osobę. W dodatku, na kilka godzin przed tragiczną decyzją o samobójstwie, został zatrzymany przez policję. Był pod wpływem alkoholu. Bał się reakcji prasy. Popełnił samobójstwo w jednym z hoteli. Nie miał nawet skończonych 22 lat.

Kolejne samobójstwo

O ciemnej stronie żużla fani przypomnieli sobie w 2006 roku. Wtedy walkę z własnymi demonami przegrał Romanek. I znów scenariusz był niezwykle podobny do tego, jaki życie ułożyło Dadosowi czy Kurmańskiemu. Już na początku swojej kariery zawodnik RKM-u Rybnik świętował zdobycie tytułu Indywidualnego Mistrza Europy Juniorów.

Tyle, że w sezonie 2002 przeżył fatalny wypadek podczas finału Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski w Lesznie. Nie doznał żadnych złamań, ale doszło do poważnych obrażeń głowy. Początkowo był w śpiączce i lekarze nie byli w stanie określić, czy kiedykolwiek wróci do sportu. Tymczasem już po kilku tygodniach siedział na maszynie. Wrócił na tor, ale to już był inny Romanek.

Romanek po wypadku potrafił świetnie pojechać w zawodach indywidualnych, jak chociażby w finale MIMP w Rybniku. Rok po fatalnym zdarzeniu świętował tytuł najlepszego juniora w kraju. To było coś niesamowitego. Tyle, że kibice coraz częściej mieli mu za złe, że potrafi świetnie pojechać w pozaligowych rozgrywkach, a zawodzi w najważniejszym momencie. Bo dla przeciętnego fana liczy się przede wszystkim drużyna i mecze ligowe.

Dochodziło do sytuacji, gdy Romanek był wyzywany i wygwizdywany przez własnych kibiców. Niektórzy sugerowali mu zmianę otoczenia, ale on nie wyobrażał sobie jazdy poza macierzystym klubem. Działacze oferowali mu nawet pomoc psychologa, ale ten miał stwierdzić, że na współpracę z psychologami decydują się osoby chore psychicznie. A przecież on był zdrowy. Nie chciał, by ktoś przypadkiem nazwał go "czubkiem".

Zimę przed sezonem 2006 Romanek spędził w Australii. Wygrał tam prestiżowe zawody o Złoty Kask, to miał być przełom w jego karierze. Podobnie jak starty na Wyspach Brytyjskich w barwach Arena Essex Hammers. Tyle, że tam spotkało go rozczarowanie. Nie poradził sobie z trudnymi technicznie torami, być może ze zmęczeniem. Po kilku tygodniach został zwolniony z kontraktu.

2 czerwca 2006 roku pojawił się na treningu w Rybniku. Wygrywał większość startów. Zapewnił sobie miejsce w drużynie na mecz wyjazdowy do Leszna. W nim jednak nie wziął udziału. Powiesił się we własnym warsztacie. Miał 22 lata.

Żużel wyciągnął wnioski

W tym roku minie dwanaście lat od samobójczej śmierci Romanka. To ostatni polski żużlowiec, który nie poradził sobie z depresją i zdecydował się na tak drastyczny krok. Taki okres jest jednak wystarczający, aby stwierdzić, że speedway wyciągnął wnioski z tych tragicznych wydarzeń.

- Bywa, że zawodnikom brakuje spokoju w zakresie sfery emocjonalnej. Wówczas sportowiec stara się to równoważyć jeszcze częstszymi i morderczymi treningami. Niestety, nie osiągnie pełnej satysfakcji i nawet po czasie może dojść do tego, że czegoś mu w życiu brakuje. Bo jak wiemy, najważniejszy jest balans pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym. Dlatego tak cenny jest odpoczynek zawodników po sezonie. To czas tylko dla ich rodzin i najbliższych osób. W tym okresie ładując akumulatory, równocześnie dbają o swoja psychikę - zauważa Chomska.

Dziś czasy się zmieniły. Nie tylko kluby, ale również sami żużlowcy widzą jak wiele w ich podejściu do startów może zmienić współpraca z psychologiem. W sztabach zawodników pojawiają się też trenerzy mentalni. - Nie natknąłem się na przypadek depresji u żużlowca w ostatnich latach. Bardziej można mówić o gorszym samopoczuciu, gdy wyłoży się ogromne pieniądze na sprzęt, a ten nie jedzie. Albo gdy pojawia się jakaś kontuzja - mówi nam jedna z osób współpracujących z zawodnikami.

Eksperci nie mają też wątpliwości, że zmieniła się świadomość. W 2009 roku światem wstrząsnęła samobójcza śmierć Roberta Enkego, który przegrał z depresją. O swojej walce z tą chorobą na pierwszych stronach gazet opowiadały też takie sławy jak Lindsey Vonn, Justyna Kowalczyk czy Sven Hannawald. One, dzięki odpowiedniej pomocy, potrafiły uporać się ze swoimi problemami. Żużlowcy to widzą.

- W sporcie istotna jest umiejętność planowania i tym również zajmujemy się na sesjach treningu mentalnego. W momencie kiedy zawodnik wie, że ma za zadanie skupić się tylko na elementach, na które ma wpływ, to dużo łatwiej mu osiągnąć spokój psychiczny. A to oznacza też lepszą koncentrację na treningu i zawodach - dodaje Chomska.

Na profesjonalną współpracę z psychologami zdecydowały się też kluby. Nie tylko te z PGE Ekstraligi, ale również niższych szczebli rozgrywkowych. - Od lat współpracujemy z wybitnym specjalistą, psychologiem sportu Janem Supińskim. Nasi zawodnicy mogą korzystać z jego fachowej pomocy na bieżąco. W profesjonalnym sporcie to bardzo ważne, by mieć wsparcie w każdym aspekcie. Tak trzeba do tego podejść. Doktor Supiński dokłada swoją ważną "cegiełkę" także w okresie przygotowań, czyli teraz. Nasi zawodnicy mają z nim cykliczne spotkania. Więcej szczegółów nie chciałbym zdradzać. Mogę jednak zapewnić, że bardzo cenimy sobie tę współpracę - mówi nam Adrian Skubis z Betard Sparty Wrocław.

Oby nic w tym względzie się nie zmieniło. Sport żużlowy jest wystarczająco niebezpieczny, przez co w ostatnich latach życie traciło kilku zawodników, by przymknąć oko na kwestie mentalne i doprowadzić do kolejnej tragedii.

ZOBACZ WIDEO Z 1:5 na 4:2. W finałowym biegu na Motoarenie działo się!

Źródło artykułu: