Bez Hamulców 2.0, to cykl felietonów Dariusza Ostafińskiego, redaktora WP Sportowe Fakty.
***
Zakładam, że wszyscy mają jeszcze świeżo w pamięci mecz 4. kolejki PGE Ekstraligi w Lesznie. Janusz Kołodziej przypuścił atak na Grzegorza Zengotę, nadział się na tylne koło jego motocykla i przeleciał przez kierownicę. Ciarki przeszły mi po plecach, bo też groźnie to wyglądało, a i skutki były opłakane. Kołodziej stracił przytomność i choć potem przeszedł o własnych siłach z karetki do gabinetu lekarza, to jego oczy pytały: "gdzie ja jestem i co ja tutaj robię".
Przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy usłyszałem, że Kołodziej jest zdolny do dalszej jazdy. Powinienem się cieszyć, bo obecność takiego zawodnika zawsze jest plusem dla widowiska. Jednak jakiś głos w mojej głowie krzyczał, że to absurd, że nie tak to powinno wyglądać. Żużlowiec po wstrząsie i utracie przytomności nigdy nie powie, że dalej nie jedzie, bo tak naprawdę nie potrafi określić, co dzieje się z jego ciałem. W takiej sytuacji na wysokości zadania powinno jednak stanąć otoczenie. W Lesznie lekarz nie powiedział pas, ale zrobił to menedżer Byków Piotr Baron.
- Idziesz do szatni. Przebieraj się, bo już dzisiaj nie pojedziesz - rzucił Baron do Kołodzieja i nie kryję, że ta komenda nie tylko chwyciła mnie za serce, ale i być może uratowała zdrowie, czy życie. Janusz był w takim stanie, że nie potrafił realnie ocenić, czy może i powinien dalej jechać. Menedżer, który w przeszłości sam był żużlowcem, spojrzał mu jednak głęboko w oczy i już wiedział, co jest grane. Brawo panie Piotrze!
Kilka dni temu jeden z byłych żużlowców opowiedział mi, jak oglądał w internecie relację telewizyjną z meczu, w którym doznał wstrząsu i stracił przytomność. Oglądał siebie przechadzającego się po parku maszyn tuż po wypadku, słuchał swoich wypowiedzi. Stwierdził, że nawet logicznie gadał. Problem w tym, że on nie pamiętał tego, że było takie spotkanie, że on brał w nim udział. Dzwon ma fatalne skutki i dobrze, kiedy pod ręką jest ktoś, kto potrafi właściwie ocenić sytuację i pomóc zawodnikowi w podjęciu jedynej słusznej decyzji.
Nie wątpię, że zaraz usłyszę, co tak wychwalam menedżera Barona, skoro to jest ten sam człowiek, który robi nudny i coraz bardziej niebezpieczny tor w Lesznie. Ok, chętnie o tym z menedżerem Fogo Unii porozmawiam, bo z mojej perspektywy ostatni mecz nie był ciekawy. Co z tego, że jechali szybko, skoro na dystansie niewiele się działo, a zawodnicy tracili kontrolę nad motocyklami. Nie wierzę jednak, że ten sam menedżer, który taką troską otoczył Kołodzieja, narażałby zdrowie swoich zawodników (co najwyżej błąd w sztuce). Dlatego najpierw rozmowa, a potem ewentualna krytyka. Na razie mogę napisać, że wynik był dobry dla Unii, ale widowiska nie było. Pytanie, czy to zadowala kibiców i działaczy mistrza Polski?
Skoro już o Unii mowa, to składam jej najserdeczniejsze życzenia z okazji wtorkowych 80 urodzin. Światowy żużel straciłby wiele na znaczeniu bez leszczyńskich Byków. Unia to kawał historii w najprzeróżniejszych odcieniach. Trudno się jednak tego czepiać, bo życie jest kolorowe, a nie czarno-białe. Także moje wspomnienia i relacje z Unią są przeróżne, często pełne złych emocji, ale teraz to nie ma znaczenia, teraz śpiewam tej Unii "100 lat".
A wracając do startu połamanych zawodników, warto by federacja pochyliła się jakoś nad problemem. Dobrze by było, jakby ktoś napisał, w tym przypadku czarno na białym, w jakiej sytuacji bezwzględnie wykluczać ze startu, a w jakiej dać szansę. Oczywiście możemy, tak jak sugeruje Robert Wardzała, zdać się na ocenę i zdrowy rozsądek zawodnika. Jednak nie do końca jestem przekonany, że to tak powinno działać. Argumenty w stylu, że nikt nie jest szaleńcem, przekonują mnie tylko do pewnego stopnia. Dziś nie chwalilibyśmy Nickiego Pedersena za hart ducha, gdyby jego spuchnięta ręka straciła kontrolę nad maszyną. Jakby przez to doszło do wielkiego bum, to byłby płacz i lament.
Słyszałem, że w PZM pracują nad jakąś medyczną formułą mającą określić stopień przydatności zawodnika do jazdy. To dobrze, bo chciałbym posłuchać opinii kilku lekarzy i specjalistów, czy złamanie kości dłoni wyklucza jazdę, czy też jest w określonych warunkach możliwe. I nie chodzi tylko o dłoń, bo rok temu mieliśmy stopę Jasona Doyle'a, która po kilku biegach była opuchnięta i wyglądała jak stopa Hobbita. Jak ktoś ma olej w głowie, to oglądając fotki, pewnie drapał się po głowie i zastanawiał się, czy z takim czymś można bezpiecznie jeździć. Czas powiedzieć sprawdzam.
I na koniec jeszcze jedna historyjka z teki byłego żużlowca. Tym razem o nadgarstku tegoż zawodnika, który jeden z lekarzy wsadził do gipsu, a drugi kazał wyjąć i zrobić wszystko, żeby kości się nie zrastały, bo za kilka dni zostanie wzięty na operacyjny stół. I co zrobił mój rozmówca. Pojechał na cross i w ten sposób pomógł kościom, by się nie zrosły. Normalne to nie było, ale podziałało. Tak sobie myślę, że może czasami niepotrzebnie patrzymy na żużel przez pryzmat logiki i normalności. Może to nie ma sensu? Może to tak nie działa? Zwariować można w tym lewoskrętnym sporcie. Być może czas najwyższy pisać dwie wersje tego samego tekstu - jedną dla przeciętnego Kowalskiego, drugą dla żużlowego wariata.
ZOBACZ WIDEO Nasi żużlowcy odpowiadali na pytania o Warszawę