Dariusz Ostafiński, WP SportoweFakty: Unia Tarnów spadła, ale pan został doceniony nominacją w Gali PGE Ekstraligi w kategorii odkrycie sezonu. Co teraz zrobi odkrycie?
Jakub Jamróg, żużlowiec Grupy Azoty Unii Tarnów: Wybiorę drogę, która będzie najkorzystniejsza dla mnie pod kątem dalszego rozwoju. PGE Ekstraliga jest spełnieniem moich marzeń. Po pięciu latach tułaczki wróciłem do niej i chciałbym zostać.
Co pan robił, kiedy nie było pana w PGE Ekstralidze?
Cztery lata spędziłem w Orle Łódź i rok w pierwszoligowej Unii, bo przecież byliśmy beniaminkiem. Muszę przyznać, że przez ten czas, przez te lata, miałem przed oczami marchewkę z napisem PGE Ekstraliga. Dlatego teraz jestem w miejscu, w którym chcę być i spełniać swoje marzenia. Z tym trwającym wciąż sezonem jest tak, jakby ktoś dał mi pojeździć ferrari, a teraz chciałby mi tę zabawkę zabrać. Nie pozwolę.
Przez te lata poza Ekstraligą wierzył pan w to, że kiedyś do niej wróci?
Tak, bo jeździłem w klubach, w których były ambitne plany. W Orle tylko na początku nie było mowy o awansie. Po roku, dwóch mojej tam obecności temat się pojawił. Prezes Witold Skrzydlewski zawsze był ambitnym człowiekiem. Chciał nowego stadionu i awansu. Stadion już ma, na awans czeka. A raz byliśmy blisko, ale przegraliśmy finał z Lokomotivem. Kiedy zamieniłem Orła na Unię, to dalej wierzyłem. Bardzo szybko się udało i dobrze, bo już nie chciałem dłużej czekać. Może stary nie jestem, ale mam 27 lat, więc to był najwyższy czas na Ekstraligę. Zresztą nigdy nie chciałem, żeby ta pierwsza była moim maksem.
Jason Doyle, mistrz świata z 2017 roku, trafił do Ekstraligi w wieku 30 lat.
I to był przykład dla mnie. Jeździłem z nim w Łodzi. On przyszedł do nas z Rawicza. To był wtedy taki człowiek znikąd. W Anglii się obijał, w Polsce pojechał dwa mecze w drugoligowym Rawiczu i trafił do Orła. I zaliczył sezon życia. To dało mi do myślenia.
Mówi pan, że chce jeździć w klubie, który zapewni panu sportowy rozwój. W Ekstralidze ciężko może być o takie gwarancje.
Wiadomo, że na papierze nikt mi niczego nie zapisze, bo każdy chce walczyć o wynik i to się liczy. Interes drużyny ważniejszy. Są jednak kluby, gdzie zawodnicy co kolejkę dostają swoją szansę. Nawet jeśli przed tygodniem zawiedli. I o to mi chodzi. W tym roku w Tarnowie było pod tym względem idealnie. Komfort był bardzo duży i nie było żadnej presji. Nie tylko ze strony klubu, ale i z mojej. Podchodziłem do tego na luzie i chyba też dzięki temu osiągnąłem taki wynik. Dlatego za rok chce być tam, gdzie będę mógł jeździć. Nie chcę się wpakować na minę, nie chcę być kevlarem.
To może tak Włókniarz i trener Marek Cieślak. Za jego kadencji w Unii wypłynął pan w Ekstralidze.
Nie wiem, czy mnie trener będzie chciał. Ja, tak jak powiedziałem, bardzo bym chciał zostać w Ekstralidze. Jestem na fali wznoszącej, odświeżyłem tory i nabrałem apetytu na więcej. Poza tym nie chcę zmarnować tego kapituły.
Co to znaczy, że odświeżył pan tory?
Do Leszna przyjechałem po pięciu latach, do Torunia po czterech, do Grudziądza to samo. Tak, tak, tyle lat nie było mnie na tych torach. Nie miałem okazji tam startować, bo imprezy robione przez PZM są zwykle na torach w Krośnie, czy Krakowie. Fajnie było skorzystać za rok z doświadczeń tego sezonu.
Byłby pan bardzo rozczarowany, gdyby nie udało się panu znaleźć klubu w PGE Ekstralidze?
Tak i to jest coś, czego się obawiam. Tak się może stać, a ja się boję, co będzie wtedy z moją motywacją. Kiedy odchodziłem z ekstraligi do pierwszej ligi w 2013 roku, to miałem inne cele. Wtedy robiłem krok do tyłu, żeby potem zrobić dwa do przodu. Wtedy to nie była ujma, a teraz nie byłby to żaden krok do przodu. Byłbym trochę zawieszony. Jeśli się jednak coś takiego zdarzy, to nie będę miał wyjścia, podejmę rękawicę.
ZOBACZ WIDEO Start wyścigu żużlowego. Leszek Demski wyjaśnia, kiedy bieg powinien być przerwany
A jeśli pierwsza liga, to Unia Tarnów.
Raczej tak, choć jeszcze wszystko musi się ustabilizować. Nie będę się zarzekał, że Unia, ale na 80 procent tak.
Prezesowi Łukaszowi Sademu zależy na tym, żeby pan został.
Wiem o tym. Musi się jednak dużo rzeczy wyprostować. Jak się już wszystko przeorganizuje, to zobaczymy, w jaką to pójdzie stronę.
Pewnie żal panu tego, co stało się z Unią. Całkiem niedawno mówił mi pan, że sponsorzy klubu za panem szaleli, że całe miasto żyło żużlem.
Kiedy wracałem, to wyminąłem się z Januszem Kołodziejem. Lokalny idol poszedł do Unii Leszno, a ja byłem w zamian. Kibice dostali kolejnego wychowanka, na którego mogli przelać swoją sympatię. Sponsorzy zrobili to samo, skupili się na mnie. Nie byłem zastępcą Janusza, bo daleki mi do jego klasy sportowej, ale kibice mieli swojego wychowanka. Kiedy zacząłem chodzić po sponsorach, to był szok. Trzy czwarte wizyt zakończyło się pozytywnie, bo konkretnymi umowami. Jednak nie tylko to było ważne. Po Łodzi mogłem swobodnie chodzić w klubowej koszulce, nikt mnie nie zaczepiał. W Tarnowie kibice podchodzili do mnie non-stop. Wychodziłem do sklepu i wracałem po czterech godzinach, bo każdy chciał pogadać. Po dobrych meczach ludzie zaczepiali mnie pod blokiem. Dzieciaki biegały za mną, zdjęcia sobie robiły.
To smutno będzie odchodzić.
Oczywiście, że tak. Z wioski, z której pochodzę, ludzie przyjeżdżali na mecze. Kiedyś przestali, bo mówili, że skoro ja nie jeżdżę, to oni też nie. Teraz znowu ich widziałem na stadionie. Ludzie chcą mieć swoich lokalnych idoli, chcą oglądać tych, których widzą na co dzień. Jednak to nie jest tak, że do innego klubu pójdę za karę. Mam taką życiową maksymę, że wszystko dzieje się po coś i może tak ma być, że mam zmienić otoczenie, by nauczyć się nowych rzeczy. W Łodzi też wiele się nauczyłem. Zdobyłem tam wiedzę, której nie doświadczyłbym, zostając w Tarnowie. Dlatego pełen optymizmu i z uśmiechem na twarzy jestem gotowy na nowe wyzwania i nowy klub.
O czym rozmawia pan ostatnio z kibicami?
O tym, że tak niewiele nam zabrakło i jak trudno to przetrawić. Ja to autentycznie przeżywam, ci kibice też. Nie mówię, że inni nie, bo nasi Duńczycy też pewnie to przeżywają, ale im jest łatwiej. Ja jestem na miejscu, zderzam się z oczekiwaniami i słucham ludzi. To nie tak, że oni mają pretensje, ale im jest źle i mnie też. Przeżywam nasz spadek każdego dnia.
A co kibice mówią o spadku?
Rozumieją, co się stało. Swoją gorycz bardziej przelewają na klub niż na zawodników. Nie wiem, czy słusznie, bo nie mnie to oceniać, ale bardziej dostaje się działaczom niż żużlowcom.
Pana zdanie?
Myślę sobie, że rozminęliśmy się z formą z Pedersenem. W meczach, w których Nicki jechał tak, że był nie do złapania, reszta mniej lub bardziej zawodziła. Było takie spotkanie w Grudziądzu, gdzie Pedersen był niesamowity, a ja z pięcioma punktami byłem drugim zawodnikiem Unii pod względem skuteczności. To był niestety dowód na naszą słabość. Najgorsze, że kiedy już jakoś udało nam się wszystkim pozbierać, to Nicki przestał robić trójki.
Co jeszcze was zgubiło?
Detale. Zgubiliśmy punkty u siebie ze Stalą Gorzów i tego meczu szkoda. Nie robiliśmy bonusów. W Toruniu zabrakło nam punktu, żeby zdobyć bonus. Tam był taki bieg, gdzie Peter Kildemand zgubił pechowo dwa punkty na trasie. Jeden z nich o pół koła.
Żużel to trudny sport. Krzysztof Cegielski po tragicznej śmierci Tomasza Jędrzejaka powiedział nam, że to "żużel zabrał nam Tomka". Jak pan sobie radzi w tym trudnym świecie?
Zacznę od tego, że faktycznie żużel jest trudny. Nasi piłkarze też oberwali po mundialu, ale zarabiają bajeczne pieniądze, więc im jest łatwiej to wszystko znieść. Są krytykowani, mają presję, ale stać ich na to, żeby wziąć prywatny helikopter, zaszyć się na moment na jakiejś wyspie i śmiać się z tego, co tam o nich piszą. W żużlu nie ma takich kokosów, a problemów sporo, bo mamy swoje firmy i jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale i też innych. Przy tym trzeba dbać nie tylko o formę, ale i sprzęt. Formy płatności też nie są komfortowe. Nie ma dobrej jazdy, nie ma kasy. Jakby się z góry płaciło, to pewnie byłoby lepiej. Także z uprawianiem żużla jest trochę zachodu.
Wspomniał pan o krytyce.
Tak, bo jest jeszcze ten element kibicowski. Wiem, że Pedersen słucha, jak na niego gwiżdżą i się śmieje, ale on ma inny status. To zamożny człowiek. Z nim trochę tak, jak z tymi piłkarzami. Powiem o sobie, bo miałem taki mecz na siedem punktów i usłyszałem wiele przykrych słów. Dostałem dwie albo trzy prywatne wiadomości. Tam były wyzwiska. Nawet nie mogłem odpowiedzieć, bo nadawca zablokował taką możliwość. W żużlu trzeba mieć grubą skórę i mocną psychikę. A w Tarnowie nie jest pod tym względem najgorzej. To właśnie Tomek Jędrzejak mówił o pogróżkach, porysowanym samochodzie. Dla mnie to abstrakcja, jakiś szok.
Ludzie potrafią być bezlitośni.
Dużo jest takich, co cwaniakują przed komputerem, a jak spotykają człowieka na ulicy, to nie mają odwagi nic powiedzieć. Na szczęście w każdym mieście jest inaczej. Tarnów jest spokojny, pomidorami w nas nie rzucali. Nie wiem jednak, co stałoby się w Zielonej Górze, jakby Unia spuściła Falubaz. Tam kibice mają gorącą krew, mogłoby być różnie.