Ryto buldożerami w dawnym wysypisku śmieci, na zapomnianych przez Boga i ludzi nieużytkach pogranicza Chorzowa i Katowic. Jedna potężna arena sportowych igrzysk organizowanych ku uciesze "mas pracujących" Górnego Śląska stała się po wojnie potrzebą chwili. W końcu ochoczo podjęto przedwojenną ideę. Wpisana została w gigantyczny kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy, obejmujący ponadto tzw. Wesołe Miasteczko, ogród zoologiczny i planetarium. Dla zadymionych obszarów przemysłowych był to, przyznajmy, ekologiczny strzał w dziesiątkę. Zielonym Płucom GOP nadano nazwę WPKiW - Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku, a później dodano jeszcze imię gen. Jerzego Ziętka.
Sam stadion przy dzisiejszym Parku Śląskim sprawować miał wielorakie funkcje, przy czym zapewne na równi ze sportowymi stawiano te czysto propagandowe. Świadczy o tym choćby sama data otwarcia stadionu, 22 lipca 1956 roku. Dzień święta państwowego upamiętniał tzw. Manifest Lipcowy, proklamujący powstanie PRL, a rok ów otwarcia wciąż niewolny był od hańby (i smrodu) Stalina grodu (od marca 1953 do października 1956 roku Katowice oficjalnie funkcjonowały jako Stalinogród, przez co również niżej podpisany ma zszarganą oryginalną metrykę). Wobec powyższego chichotem historii pozostanie fakt ciężkiej porażki polskich piłkarzy w napompowanym dniu inauguracji stadionu ze słabeuszami z "zaprzyjaźnionej" NRD 0:2, a dodatkową plamą na honorze gospodarzy był tak wówczas wyczekiwany pierwszy gol, strzelony... do własnej bramki.
Przy okazji warto sprostować powtarzaną tu i ówdzie nieprawdziwą informację, iż sztuczne oświetlenie rozświetlające mrok od 1959 roku na Śląskim było zainstalowane po raz pierwszy w Polsce, gdyż choćby w Rybniku zawody żużlowe przy świetle elektrycznym rozgrywano już wcześniej, a potwierdzają to informacje w zachowanych programach zawodów.
Przez lata na Stadionie Śląskim królowała piłka kopana. Fuzbal ekscytował Ślązaków od zawsze, stąd wywodzili się wybitni polscy piłkarze przed- i powojenni: Teodor Peterek, Gerard Wodarz, Ernest Wilimowski, Gerard Cieślik, Ernest Pohl, Włodzimierz Lubański, a także Oślizło, Kostka, Szołtysik, Gorgoń i wielu innych. Nic więc dziwnego, że murawę i cały stadion opanowały śląskie drużyny klubowe, głównie Górnik Zabrze oraz ich wielotysięczne rzesze fanów. Potem dopiero ze swoimi sukcesami na Stadion Śląski weszła polska reprezentacja narodowa, zwłaszcza niezapomniany team "Orłów Górskiego", lejący w tym miejscu piłkarskie potęgi Anglii czy Holandii.
[color=black]ZOBACZ WIDEO Start wyścigu żużlowego. Leszek Demski wyjaśnia, kiedy bieg powinien być przerwany
[/color]
Żużel na Śląskim zrodził się po serii sukcesów żużlowców z białym orłem na piersiach, co szczególnie postępowało od drugiej połowy lat sześćdziesiątych, kiedy to po indywidualne medale mistrzostw świata sięgali Antoni Woryna (1966), Edward Jancarz (1968), Paweł Waloszek i tenże sam Woryna (1970), a złoto w jeździe parami w przepięknym stylu zgarnęli Andrzej Wyglenda i Jerzy Szczakiel (1971). Rodziło się w Polsce coś na kształt żużlomanii. Nieprzebrane tłumy już nie mieściły się, a wręcz wylewały z trybun stadionów zdecydowanie zbyt małych, takich jak w Rybniku, Lesznie, Gorzowie czy Bydgoszczy. Robiło się niebezpiecznie. Nawet wrocławski stadion zwany Olimpijskim, mogący spokojnie pomieścić 60 tys. widzów, okazywał się już zbyt ciasny. Zostawały tylko dwie opcje: warszawski Stadion Dziesięciolecia i Stadion Śląski. Z powodu potęgi klubów żużlowych ROW, Śląsk, Kolejarz i Włókniarz, przy jednoczesnym braku warszawskiej drużyny żużlowej, wybór był prosty - Stadion Śląski.
Wiosna 1972 roku. Na wcześniej przygotowany żużlowy tor śląskiego giganta wjechali zamaskowani jeźdźcy na swych ryczących stalowych rumakach, a piekielny ich dźwięk niczym grzmot rozszalałej burzy odbijał się od wysokich wałów z sektorami wyznaczonymi dla kibiców. Stadion Śląski dostał nowe życie. Przy organizacji nieznanych w tym miejscu specyficznych wyścigów motocyklowych na luźnej nawierzchni toru okalającego piłkarską murawę skorzystano z bogatego doświadczenia działaczy rybnickiego KS ROW, o czym wspominał niedawno na tych stronach syn jednego z nich (Henryka Drewnioka), zarazem bratanek innego (Karola), znany rybnicki muzyk Adam Drewniok. Ekspertem od żużlowych torów był w tym czasie Robert Nawrocki, dawny żużlowiec rybnickiego Górnika, Gwardii Katowice, później zawodnik i oddany działacz świętochłowickiego Śląska, a prywatnie starszy brat żużlowych Waloszków i teść Andrzeja Huszczy.
Oficjalnie pierwszą imprezą żużlową na Stadionie Śląskim był jeden z finałów Złotego Kasku w roku 1972. Dokładnie 8 czerwca na nowym torze wygrał Marek Cieślak, gromadząc 13 punktów, przed Pawłem Waloszkiem - 12, Zenonem Plechem - 12, Józefem Jarmułą i Janem Muchą - po 10 punktów, dalej Zygfryd Friedek, Jerzy Szczakiel, ósmy był Antek Woryna, a tuż nim Heniu Gluecklich, który został jednocześnie pierwszym chwilowym rekordzistą chorzowskiego toru. Jego wynik pobił Edward Jancarz, a jeszcze szybszy przejazd w tym dniu zanotował potem Paweł Waloszek i to właśnie ten czas 78,0 sek. zmarłego w ostatnich dniach legendarnego Ślązaka to pierwszy obowiązujący rekord toru na Śląskim.
17 września tego samego roku 1972 na chorzowskim torze rozegrano zawody nr 2, jeden z półfinałów IMP. Wygrał go Zbigniew Marcinkowski przed dwoma Henrykami - Gluecklichem i Żyto, Bogdanem Szulukiem i obiecującym juniorem Andrzejem Tkoczem. W zawodach nie mógł wystartować chory Andrzej Wyglenda, natomiast odpadli niezwykle zasłużeni weterani europejskich torów Andrzej Pogorzelski i Stanisław Tkocz.
Trzecią imprezą żużlową na starym Śląskim był przegrany 45:63 przez Polaków mecz z nieobliczalną ekipą Związku Radzieckiego, rozegrany 14 października tego samego 1972 roku. Najlepszymi z naszych była para Śląska Jan Mucha 12 punktów i Paweł Waloszek - 10, a wśród reprezentantów ZSRR brylował Grigorij Chłynowski - 17, tracąc tylko jeden punkt w sześciu swoich wyścigach.
Wszystko jednak zmierzało do godziny "zero", czyli zaplanowanego na 2 września 1973 roku wielkiego finału IMŚ na stutysięcznym obiekcie. Imprezę tę poprzedziły zawody na śląskim stadionie testujące tor oraz zawodników kandydujących do reprezentowania barw Polski. W całym cyklu Złotego Kasku najlepiej wypadli jego zwycięzca Zenon Plech i drugi gorzowianin Edward Jancarz, a ponadto Jan Mucha, Jerzy Szczakiel, drugi świętochłowiczanin Paweł Waloszek oraz Andrzej Tkocz. Za nimi Marek Cieślak, Henryk Gluecklich, Zbigniew Marcinkowski i Andrzej Wyglenda. Z tej grupy w samym Chorzowie najlepiej sobie radzili Jancarz, Waloszek i Wyglenda. Dwaj pierwsi znaleźli się, obok Plecha, Muchy i Szczakiela, w piątce nominowanych, Wyglenda był rezerwowym, Andrzej Tkocz i Antoni Fojcik zostali tzw. zapasowymi, na wypadek jakiegoś kataklizmu przed dniem finału.
Sam finał opisywany był wielokrotnie. Wielki mistrz, czarodziej startu Ivan Mauger przegrał niespodziewanie jeden wyścig, meldując się na trzecim miejscu. Pozostałe biegi wygrał. Znakomicie przygotowany sprzętowo i mentalnie Jerzy Szczakiel, szacowany w polskiej ekipie za co najwyżej trzeciego po Plechu i Jancarzu, jechał wybornie, ale zgubił po jednym punkcie w dwóch swoich biegach, na rzecz Grigorija Chłynowskiego i Ole Olsena. W przedostatnim wyścigu Plech i Chłynowski walczyli o 3 punkty, które zapewniały jednemu z nich udział obok Maugera i Szczakiela w dodatkowym wyścigu o złoto. "Super Zenon" miał ten finał finału już prawie w kieszeni, bo "szedł" jako pierwszy, ale na ostatnim okrążeniu szalony Grigorij zaszarżował i wywrócił Polaka. Sędzia nie zdążył, albo też nie chciał, przerwać wyścigu, a to oznaczało dla radzieckiego brutala wykluczenie, zaś dla Plecha, w myśl nowego regulaminu, mało satysfakcjonujące dwa punkty i medal "tylko" brązowy.
Dalsza część felietonu na drugiej stronie ->
[nextpage]W walce o złoto uczeń przerósł mistrza, Szczakiel wygrał sposobem Maugera, wyśmienicie wykonanym lotnym startem, za co wówczas delikwentów, nie wiedzieć czemu, nie karano. Bezradny wielokrotny mistrz świata atakował umykającego mu Polaka, ale jego próby były dość nieporadne, skończyły się wreszcie symbolicznym upadkiem giganta. Sędzia był konsekwentny w swoich błędach i znów wyścigu nie przerwał, co było niebezpieczne, ale nie miało żadnego wpływu na końcową, jakże sensacyjną kolejność na podium. Dwa samotnie przejechane przez Szczakiela okrążenia były rundami zwycięstwa w nieopisanej ekstazie stu tysięcy drących się wniebogłosy widzów na stadionie. Euforią kipiały również polskie domy, bo finał transmitowała telewizja.
W ten sposób pierwszy Polak został żużlowym mistrzem świata. Nikt nie odbierze Szczakielowi jego zasług, nikt też nie ma prawa podważać uczciwości ostatecznych rozstrzygnięć. Każda legenda przed podaniem lubi jednak być przyprawiona szczyptą soli i pieprzu. Już zaraz po wielkim finale pojawiały się głosy gaszące narodowy entuzjazm. Dla pełnego obrazu całości nie zaszkodzi ich tutaj przywołać, ale wyłącznie jako ciekawostki, pewnie gdzieś z kosmicznych sfer teorii spiskowych wprost wzięte.
Zdaniem niektórych zawodników tudzież osób funkcyjnych działy się rzeczy dziwne. Ze zrozumiałych względów osoby te wolą pozostać anonimowe. Wszystkie te rewelacje streścić by można w formie kilku pytań, na które klarownych odpowiedzi brak.
- Dlaczego niemiecki sędzia zawodów reagował tak, jak reagował i dlaczego został potem odsunięty od najważniejszych imprez międzynarodowych?
- Skąd wzięło się kompletnie irracjonalne zachowanie red. Jana Ciszewskiego, który w studiu telewizyjnym po finale raczył ostentacyjnie ignorować osobę samego świeżo upieczonego mistrza świata? Za to zresztą pan redaktor zmuszony był potem publicznie przepraszać. No cóż, tu można poszukać prób wyjaśnienia. Tajemnicą Poliszynela były skłonności "Cisa" do hazardu. Czy to grając w karty, głównie w pokera, czy podbijając stawki w wyścigach konnych, choćby na Służewcu, znany był z tego, że licytuje ostro. Może słynny redaktor miał jakąś wiedzę tajemną i postawił na pewniaka, który jednak nie wygrał? Może tym razem wytrawny gracz postawił na niewłaściwego konia?
Najdalej idące pytanie dotyczy kartki, którą w trakcie zawodów otrzymał Ivan Mauger. Ktoś wścibski z licznej grupy mechaników w parkingu ponoć to zauważył i zdołał odczytać grubym flamastrem zapisaną na papierze treść, składającą się z samych cyfr - jedynki i pięciu zer. Czy chodziło o pokazanie staremu mistrzowi ilu jest widzów na stadionie?
Faktem jest, że początek dekady Gierka znaczony był szaleńczym pędem do sukcesu - za wszelką cenę. Zwycięstwa sportowe rodaków uspokajały nastroje, a kosztowały relatywnie mało. Pamiętajmy, że to było jeszcze przed epokowym sukcesem polskich piłkarzy podczas WM 74 - mistrzostw świata w Niemczech, choć ta epopeja nabierała już rozpędu.
Smutna mina mistrza świata na podium, w czym też dopatrywano się podtekstów, akurat ma swoje jasne wytłumaczenie. Jerzy Szczakiel to niezwykle skromny człowiek, takim zresztą do dziś pozostał - miałem szczęście poznać i uścisnąć dłoń Mistrza. Sam był oszołomiony niespodziewanym sukcesem, ale przede wszystkim nie potrafił okazać spontanicznie swojej radości z powodu śmierci ukochanej mamy, którą pochował kilka tygodni wcześniej.
Nic nie zmieni faktu, iż Jerzy Szczakiel mistrzostwo świata wywalczył swoim talentem i pracowitością, przy odrobinie wymodlonego szczęścia. Nie był jakimś przysłowiowym kelnerem na motocyklu, ale uznaną już w hermetycznym świecie speedwaya firmą. Dwa lata wcześniej podczas finału mistrzostw świata najlepszych par na żużlu Jurek Szczakiel zdołał pokazać dwom nowozelandzkim gwiazdom, Maugerowi i Briggsowi, gdzie raki zimują - razem z Wyglendą wygrał z parą wielokrotnych mistrzów świata w sposób bezdyskusyjny. Podczas omawianego finału w Chorzowie Szczakiel Maugera pokonał dwukrotnie, najpierw w ósmym wyścigu dnia, a potem w tym decydującym dwudziestym pierwszym. W bezpośrednim pojedynku przyszły mistrz pokonał też Zenka Plecha. Ponadto nikt z oglądających śląski finał nie zaprzeczy, iż dodatkowy wyścig o złoto IMŚ pełen był dramaturgii, a atak Maugera, co prawda trochę bezmyślny, co sam Ivan potem ze skruchą przyznał, ale nazbyt ryzykowny, żeby go uznać za udawany. Dlatego spokojnie między bajki włóżmy teorie spiskowe, pamiętając wszak o zdarzających się tu i ówdzie spiskowych praktykach.
Kolejne dwa finały IMŚ na Śląskim odbywały się w cyklu trzyletnim. Ale ani te indywidualne, ani organizowane tam finały drużynowe czy parowe nie wzbudziły już tak skrajnych emocji, jak ten pierwszy. W 1976 roku wygrał Anglik Peter Collins (Mauger był czwarty, Plech piąty), zaś w 1979 Mauger odbił sobie Szczakielowy pogrom, a Zenek Plech był tuż za nim. W finale DMŚ 1974 w Chorzowie Polacy zdobyli brąz (Mucha, Plech, Andrzej Jurczyński, Andrzej Tkocz i Szczakiel). W konkurencji par Polacy na chorzowskim obiekcie raz stali na trzecim stopniu podium, Plech i Jancarz w 1981 roku. Był to ostatni medal Biało-Czerwonych przed czasem wielkiej żużlowej posuchy.
Stadion Śląski zasłużył na speedway, Jerzy Szczakiel zasłużył na tytuł żużlowego mistrza świata, a Polacy zasłużyli na piękną legendę.
Jarosław Hampel kilka lat temu dosiadłszy żużlowej maszyny dał genialny popis karkołomnej jazdy po ośnieżonym dachu Spodka, symbolu Katowic, czym podbił serca Ślązaków. - Drogi Jarku, czas na "powtórkę z rozrywki" - tytuł mistrza Europy (i trofeum Tauron SEC 2018) na Ciebie czeka! Pozostali Polacy powinni Ci w tym pomóc - koledzy z toru, kibice w swej masie na kultowym stadionie oraz trzymający mocno kciuki za "Małego" widzowie przed telewizorami. Bądźmy znów razem - jak 45 lat temu.
Stefan Smołka
Szkoda, że tak nieregularnie pojawiają się Pana felieton!
Dziękuję.