Lotem Drozda, to cykl felietonów Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.
***
Ponownie był koniec lata, podobna pogoda i klimat na zawodach. Tylko ja nieco starszy, Stadion Śląski nieco piękniejszy i bohaterowie toru nieco inni. Wtedy - 1997 rok - żużel na Śląski wracał po czteroletniej przerwie. Po burdach na słynnym meczu Polska - Anglia w 1993 roku, FIFA zamknęła obiekt i stadion poszedł do przeróbki. Zapadłe drewniane ławki i sypiący się pod nimi beton wymieniono na nowoczesne plastikowe krzesełka. Tamte zawody - Memoriał Jana Ciszewskiego - wygrał Duńczyk Tommy Knudsen. Wszystkiego dopilnowywał niestrudzony Robert Nawrocki, a na murawie szalał Krzysztof Hołyński. Wtedy jeszcze były popularne nagrody rzeczowe. Dziś rządzą przelewy. Wspomniany Nawrocki wespół z pionierem i budowniczym polskiego speedwaya, inż. Władysławem Pietrzakiem, po raz pierwszy chorzowski tor nakreślili blisko 50 lat temu. W 1972 roku pojechały pierwsze zawody. Turniej o Złoty Kask wygrał Marek Cieślak. - W porównaniu z sobotnią nawierzchnią, to wtedy była corrida. Ale takie były czasy i takie były tory - relacjonował Narodowy Cieślak w kuluarach byłego Narodowego, bo tak w latach 90. PZPN ochrzcił Śląski. Bezpodstawnie. Padł werdykt z Ministerstwa Sportu i tym mianem obdarowano warszawski gigant.
Na sobotnim test-meczu nawierzchnia też była wymagająca. Zawodnicy dbają o dobry PR i o dobre relacje z organizatorami. Dlatego nikt z nich nie narzekał, a tylko chwalił. Projekt toru opracował duet sprawdzonych przyjaciół, Jacek Gajewski i Per Jonsson. W CV budowniczych torów żużlowych mają już Motoarenę. Tym razem wyzwanie było trudniejsze: zbudować długi, ale bezpieczny czasowy tor, a najlepiej taki do walki. "Długi" Per, to były mistrz świata z Bradford. Finał odbył się 1 września 1990 roku. I był to dla mnie kolejny powód do wspomnień i nostalgii. Bradford słynęło z podniesionych łuków i tak też miało być w Chorzowie. - Z pewnych powodów nie udało się - wyjaśniał mi na kilka minut przed pierwszym biegiem podekscytowany i nieco zmęczony Janek Konikiewicz.
- Zawsze wszystko uzgadniamy we dwójkę z Karolem i dlatego nigdy nikt z nas nie wychodzi przed szereg. Ale jeśli drążysz, kto pierwszy rzucił hasło: zróbmy żużel na śląskim, to ok., odpowiem. Tym szaleńcem byłem ja. Hasło padło w 2015 roku. Po pierwszej naszej wizycie na Śląskim dwa lata temu media zaczęły pisać, że to BSI zjechało i planuje robić Grand Prix. To była nieprawda. Ktoś pomylił obie firmy, które są anglojęzyczne. My wiedzieliśmy, że w plotkach chodzi o nas. Ale wtedy nie prostowaliśmy tej błędnej informacji. Mamy strategię, że wypuszczamy do wiadomości dogadane projekty. Cztery tysiące ton sjenitu dwoma pociągami dotarło na miejsce z kopalni Kośmin, a pracę przy układaniu toru rozpoczęliśmy w poprzedni czwartek. To była harówka od świtu do nocy. W międzyczasie spadł rzęsisty deszcz i mieliśmy chwilę kryzysu. Ale wszystko zakończyło się pomyślnie, podczas pierwszych prób jazdy niektórym z nas popłynęły łzy wzruszenia. Wciąż emocje w nas buzują i z niecierpliwieniem czekamy na zawody - mówił jeden z szefów One Sport.
[color=black]ZOBACZ WIDEO Start wyścigu żużlowego. Leszek Demski wyjaśnia, kiedy bieg powinien być przerwany
[/color]
Na trybunach nie zabrakło VIP-ów. Sympatyczna i urocza małżonka Zenona Plecha, pani Beata, pstrykła mi piękną fotkę z medalistami z 1973 roku. Do kompletu brakowało niedawno zmarłego Ivana Maugera. Kilka dni temu odszedł drugi z wielkiej nowozelandzkiej trójki - Roonie Moore. - To był kawał zawodnika i miał przepiękną żonę. Nie było drugiej takiej - wspomniał Jerzy Szczakiel. Wspomnień w Chorzowie nie było końca. Tematem przewodnim, był oczywiście "Kocioł Czarownic". Spotkałem m.in. dziennikarza-legendę, Adama Jaźwieckiego i zaprosiłem do Rzeszowa. Podobnie jak kilka miesięcy temu Bartka Czekańskiego. W ogóle to byłaby ekstra sprawa stworzyć program na wzór Misji Futbol, gdzie asy piłkarskiej publicystyki rozprawiają o piłce nożnej. Taki program wideo o żużlu? To byłoby coś! Pomyślmy, kogo jeszcze mógłbym zaprosić do takiego projektu oprócz Jaźwieckiego i Czekańskiego? Kilka nazwisk chodzi mi głowie. Może Wy macie jakieś pomysły?
Zawody w Chorzowie były dla mnie nader ciekawe. Już teraz można napisać, że toruńskiej kamandzie udało się. Była walka i emocje do końca. A na trybunach zasiadło 15 tys. kibiców. Mnie się podobało, bo lubię żużel w trudnych warunkach. Nie tylko mijanki są solą speedwaya. Lubię przyglądać się zawodnikom, w jaki sposób radzą sobie z ciężką szprycą, dziwnymi łukami i wąskimi ścieżkami, a tak było w Chorzowie. Szalał Jack Holder, ale żużel a'la Tony Rickardsson pokazał Maciek Janowski. To naprawdę profesor. Na trudnym terenie nie popełnił ani jednego błędu. Ma niesłychany instynkt, opanowanie nerwów i wypracowaną technikę. Choć to drugie czasem szwankuje. Mecz ma Śląskim zapowiadany był jako rewanż Janowskiego z Nickim Pedersenem za słynne starcie w Gorzowie. Walka tam była czysta, ale niecenzuralnym gestem przeskrobał Janowski. Mnie torowy pazur "Magica" zbudował, bo tego mu brakowało.
- Maciek jest łagodny, bo on nie chce mieć wrogów w parkingu - tłumaczył mi styl bycia na torze i poza nim Magica, jego mentor Marek Cieślak ze 3 lata temu. Coś w tej materii się zmieniło. Przynajmniej względem Nickiego Pedersena. Do Duńczyka skacze ekipa pod wezwaniem Grega Hancocka. Woffidnen, kiedyś Ward, Holder, Janowski no i sam mister Hancock. Mam wrażenie, że każdemu z osobna animuszu dodaje właśnie ta oś przymierza. Za pokazywanie środkowego palca przez Janowskiego wylała się nań fala krytyki od polskich kibiców. Maciek chyba walnął zdziwko. Nie ma o co kruszyć kopii. W żużlu środkowe palce leciały i lecą dość często. Tu adrenalina pompuje do granic. To nie są szachy. Palcami wymachiwali wszyscy najlepsi włącznie z Tony'm Rickardssonem. Wyżywali się i na rywalach i na sędziach.
Ok, nie pamiętam, żeby choć raz tak zachował się Hans Nielsen, ale Duńczyk był pozbawiony układu nerwowego. Trochę pieprzu w zawodowym sporcie jest niezbędne. Nicki dorzucił swoje trzy grosze i optuje za wykluczeniem z obrębu parku maszyn Papy Janowskiego, bo swoim zachowaniem psuje on wizerunek speedwaya. Nicki zawsze w formie. Onegdaj w Toruniu krzyczał do Morrisa, że jego kontrowersyjna osoba jest wartością dodaną cyklu. Nicki polityk. W tej całej zawierusze jedynie rozczarowały mnie wypowiedzi Maćka na chłodno. "Magic" oznajmił, że mógł dłużej przytrzymać palec, nie żałuje tego co zrobił i że w zasadzie, to jest sprawa wyłącznie między nim, a Pedersenem. Tu się "Magic" grubo mylisz. Wszyscy żyjemy w społeczeństwie i musimy przestrzegać choćby zasad współżycia społecznego. Jesteś osobą publiczną i tym bardziej mamy prawo komentować i oceniać twoje zachowania.
Dalsza część felietonu na drugiej stronie ->
[nextpage]Fajny Wrocław
A więc w Chorzowie jak na razie od Cieślaka do Cieślaka. A w ogóle to Mareczek w sobotę chodził nieco posmutniały i błądził myślami. Jakby czuł, że limit szczęścia w tym sezonie wyczerpał na ostatnich metrach w meczu o wszystko z GKM-em. W czwartek zepsuła mu się tylko szyna, ale w niedziele awarii uległ drugi lider Włókniarza i było po emocjach. Za to we Wrocławiu był wulkan nastrojów. Padła maszyna startowa i na WTS posypały się gromy. Stanę w ich obronie - na złośliwość rzeczy martwych nie ma mocnych. Choć jak zauważył wrocławianin, a zarazem trener Byków Piotr Baron, dziwnym trafem i na wiosennym meczu przeciwko Unii nie brakowało usterek. - Jeśli to zbieg okoliczności, to fajnie - dodał w swoim stylu Baron.
Ostatni podobny przypadek pamiętam w Grudziądzu. W 1996 roku na meczu ze Stalą Gorzów padła maszyneria na starcie i charyzmatyczny sędzia Jerzy Kaczmarek dokończył zawody na chorągiewkę. Mnie bardziej od tej zepsutej maszyny startowej - jeśli faktycznie uległa awarii bez świadomej pomocy ręki ludzkiej - mierżą tanie i niepotrzebne wrocławskie zagrywki takie jak opóźnianie wstępu do parkingu maszyn dla drużyny gości. Andrzej Rusko pretenduje w naszym światku do osobistości o szerszych horyzontach i większym rozmachu niż przeciętny małomiasteczkowy działacz, który widzi tylko czubek własnego nosa. Niestety zagrywki pana Andrzeja są skrojone na obraz dokładnie kogoś takiego. Za kilka dni rewanż w Lesznie. Pomiędzy tymi dwoma drużynami często jest gorąco. Kiedyś - bodaj w 2000 roku - doszło nawet do przepychanek w leszczyńskim parkingu, w których ucierpiał ówczesny prezes Sparty Ryszard Czarnecki. Lata mijają, żużel ponoć się zmienia, tylko twarze wciąż te same. To jak w naszej polityce.
Rafał Dobrucki wił się i skręcał pod obstrzałem dociekliwych pytań o aferę z DMEJ. Sprawa ma dwie płaszczyzny. Pierwsza to taka, że Dobrucki jest trenerem kadry, a nie pojechał na finał. Stanisław Chomski nazwał sytuację krótko: skandal. Jego zdaniem trener kadry nie powinien piastować funkcji trenera w klubie. W takim razie powołajmy jednego trenera od całej kadry. Niech skupia się wyłącznie na reprezentacji. W obecnym układzie zachodzą podejrzenia, że narodowy coach może forować podopiecznych z własnego podwórka, bądź łatwiej skaperować mu do swojego klubu zawodnika za obietnice różnych kadrowych przywilejów. Druga sprawa to rozegranie powołań przez trenera. Zagrywka Dobruckiego z Kuberą to już czyste... czysta nieuprzejmość i w żaden sposób się przed tym nie wybroni. Coś tam bajdurzył, wyjaśniał i guzik z tego wiadomo. Fakty są takie, że sam na Łotwę nie ruszył tyłka, dał wolne swojemu asowi Drabikowi, a niedzielnego przeciwnika ligowego Kuberę posłał w daleki bój. Że ponoć Kubera się zgodził.
A co miał powiedzieć? Skoro nie można się wypowiadać, bo grożą kary - o czym za chwilę - to można olać powołanie do kadry? A pomyśleć, że 20 lat temu Dobrucki dostał nagrodę za postawę fair play. Żużel psuje głowy? W tak napiętej sytuacji z terminami albo powołujemy do reprezentacji optymalny skład, albo całkowicie drugi rzut. Na koniec zostawię najbardziej bulwersującą mnie sprawę. Do oka kamery Dominik Kubera skomentował zachowanie swojego opiekuna i nazwał je - całkowicie słusznie - jako słabe. I teraz uwaga! Czytam, że GKSŻ krytycznie odniosła się do postawy Kubery i stwierdziła iż Dominik podważył autorytet trenera. Do cholery, walę pięścią w klawiaturę! Drodzy działacze nie pozwalajcie sobie za dużo. Bo i tak środek ciężkości został przesunięty za daleko. Komisarze i sędziowie nie mogą się wypowiadać. Mam wrażenie, że dzieli nas cienka linia od tego, że wkrótce zakaz wszelkich wypowiedzi dostaną zawodnicy. Komuno wróć!
W środę obudziłem się o czwartej rano. O tej porze miałem wstać i wyruszyć w drogę na żużel. Celem miało być czeskie Pilzno, gdzie miała odbyć się kolejna runda indywidualnych mistrzostw Czech. To tak na uspokojenie żużlowych obyczajów, choć wierzcie mi, i na żużlowej prowincji bywa gorąco. Czułem się zmęczony i wszystko mnie bolało. Dwa dni poprzedzające środę dałem sobie wycisk na prywatnej "siłowni". Moja Viola przekonała mnie, że żużel to ma być przyjemność, a nie obowiązek i walka ze zmęczeniem. Zostałem w domu i obejrzałem bieg sezonu w Manchesterze. Max Fricke i reszta stawki odstawiła zwariowany speedway. Nie przeszkodziły nawet "nowe tłumiki", o których już większość z Was zapomniała. No więc chciałem pojechać do tego Pilzna, bo nigdy jeszcze tam nie byłem, za to ostatnio zaliczyłem ligę fińską. I to aż na trzech rożnych torach. I wiecie co? Wszędzie maszyna startowa działała. I to chyba jeden jedyny element, który spełniałby wymogi infrastrukturalne naszej Ekstraligi.
W Finlandii spotkałem wesołego młodego człowieka. Przyjechał w roli mechanika Alexandra Edberga. Pomagierem przeciętnej klasy szwedzkiego żużlowca okazał się były żużlowiec - Maciej Piaszczyński. Był z niego niezły kamikadze. Niestety karierę zakończył bardzo przedwcześnie. - Ojciec prosił mnie na kolanach żebym go słuchał i nie robił głupstw. Ale ja wiedziałem lepiej i skończyło się jak się skończyło. Gdy teraz rozmawiamy, to mu przypominam: miałeś ojciec rację. Niestety młody człowiek i głupi. Szkoda mi strasznie Tomka Jędrzejaka. Znałem go odkąd zapisałem do szkółki. Podpatrywałem jego styl. Miałem wtedy 15 lat. Teraz prawie 30, ale za rok złożę sobie motocykl i wracam. Tymczasem lecimy na prom - zagadnął Maciek na pożegnanie.
Tymczasem do swojego luksusowego Mercedesa wsiadł Timo Lahti. Trzasnął kolejny komplet i popędził na kolejne zawody. Fiński arcymistrz właśnie odjeżdżał ciekawy tydzień w swoim kalendarzu. Osiem dni pod rząd zawody: Polska - Finlandia - Szwecja - Finlandia - Szwecja - Polska - Finlandia - Polska. Niedawno wygrał prestiżowy turniej w Cloppenburgu i powoli pnie się w górę. Od pięciu lat trzymam za niego kciuki. Dokładnie od momentu, gdy w Pardubicach zobaczyłem na jego busie wymalowaną listę pięciu klubów, w których jednocześnie startował. - Nie mam dziewczyny, za to mam mocną psychikę, a moją miłością jest żużel - przekonywał mnie Lahti.
- Częste starty mnie nie męczą. Zawodowcem stałem się dzięki lidze brytyjskiej. Byłem jeszcze juniorem, gdy trafiłem do Boba Dugarda w Eastbourne. Równy gość i wielka szkoda, że niedawno zmarł. Dugardowie zastępowali mi rodzinę. Nie było koło mnie taty, ani nie było mamy. Za to było ciężko. Ale nie poddałem się i nie żałuję. Mam cudowne życie. Nie interesuje mnie krytyka kibiców i nie czytam komentarzy w necie. Żużel mnie bawi. To moja praca, ale przede wszystkim przygoda życia. Na motor po raz pierwszy wsiadłem mając trzy latka. Mam silną grupę sponsorów oraz przyjaciół. Wiem co poprawić w swojej jeździe żeby stać się lepszym zawodnikiem i jeździć w Grand Prix. Będę spokojnie pracował, a ty trzymaj kciuki - po czym Fin spojrzał na zegarek i poszedł przebrać się w kevlar. Bez pośpiechu, wszak żużel, to przyjemność.
Żyjcie jak Timo.
Grzegorz Drozd
A że tek świetny, to nie ma nawalanek pod nim i niewiele komentarzy.
Większość jednak woli pasjonować się szajsem, którego na tym Czytaj całość