Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: Strzeliłem sobie pięćdziesiątkę

WP SportoweFakty / Wojciech Tarchalski
WP SportoweFakty / Wojciech Tarchalski

Strzeliłem sobie pięćdziesiątkę. Ale nie gorzały, nie myślcie sobie. W zasadzie to życie strzeliło mi dziś, 9 czerwca, piątą dychę na kark. Stary już jestem. Nawet nie wiecie, jaki z tego czasu jest drań i jak przepływa on między palcami. Jak to śpiewał Rosiewicz?

W tym artykule dowiesz się o:

"Na karuzeli życia pokręcisz się,

byleby tylko nie za wcześnie spaść.

I chociaż czas pogania, śmiej się z tego drania,

Ciebie na wiele jeszcze stać

Bo tak mówiąc szczerze, w życiu jak w pokerze

jest zasada: "karta - stół" więc nie wbijaj w głowę,

żeś przeżył połowę, ale że dopiero pół".

To ściema. Jakie pół? Przecież mam już z górki. Mam bliżej niż dalej. I na niewiele więcej już mnie stać. Skończyłem właśnie pięćdziesiąt lat. Ja wiem, że ludzie tyle nie żyją, lecz cóż zrobić. Mnie można się pozbyć jedynie przebijając serce kołkiem osinowym i paląc na stosie. Tawariszcz Stalin zwykł pytać tych, którzy mu podpadli:

- Skolko Wam liet?

- Piaćdziesiat, Tawariszcz Stalin!

- No i chwatit.

Nie mogę powiedzieć, że nudno żyłem. Wino, kobiety, śpiew, adrenalina. Grałem na bramce w piłę, boksowałem, jeździłem (leżałem) w szkółce żużlowej, startowałem w rajdach samochodowych, uprawiałem wschodnie sztuki walki, zwiedziłem Europę (m.in. podróżowałem na światowe finały w speedwayu), poznałem wielu ciekawych i znanych ludzi (w tym żużlowych mistrzów), mieszkałem w Londynie, współorganizowałem walki Gołoty, pracowałem dla "Speedway Star", "Tygodnika Żużlowego", legendarnego „Sportowca” skupiającego tuzy dziennikarstwa, byłem sekretarzem redakcji "Gazety Wrocławskiej" (m.in. przeprowadzałem dla niej wywiady z gwiazdami srebrnego ekranu), do tego telewizja (obecnie magazyn "Wokół Toru", choć żadne ze mnie zwierzę telewizyjne), radio, teraz internet, czyli prestiżowe www.SportoweFakty.pl. Cóż chcieć więcej? Ale zawsze niedosyt pozostaje. Zawsze bowiem mogło być lepiej. Sam nie wiem, czy jestem spełniony. Chyba nie, bo jestem urodzonym malkontentem. Także w stosunku do swojej osoby.

Dobry żużel, piwo i ja - uwielbiam ten stan

No i może jakaś piękna dziewoja pod ręką. Absolut? Bo ta moja pięćdziesiątka to dla mnie nic ważnego. Mam ważniejszy jubileusz. Właśnie mija trzydziesta piąta rocznica jak w 1974 roku zapisałem się do szkółki żużlowej Sparty Wrocław. I przez te 35 lat nikomu nie udało się zrobić ze mnie żużlowca. Taki odporny byłem. Od 1976 roku (Chrystusowe 33 lata!) zaś morduję Was swoimi artykułami i felietonami. Ludzie, jak Wy to wytrzymujecie?! Podziwiam.

Do żużlowej szkółki Sparty trafiłem za sprawą legendarnego wrocławskiego jeźdźca Jerzego Trzeszkowskiego, który kolegował się i niekiedy pijał w restauracji hotelu "Monopol" z moim ojcem. Tato był dziennikarzem sportowym i prowadził na Stadionie Olimpijskim biura prasowe na mistrzostwach świata (potem ja to od niego przejąłem). Zabierał mnie więc czasem na mecze ligowe no i na mistrzowskie imprezy np. na wrocławski finał IMŚ w 1970 roku, a sezon później na finał DMŚ. W domu miałem grę planszową z plastikowymi figurkami żużlowców. Rzucając kostką i przesuwając owe figurki po torze, rozgrywałem ligowe spotkania i inne turnieje. I w telewizorni oglądałem finały IMP czy światowe championaty na Wembley (np. DMŚ w 1973 r.). Widziałem na tiwi, jak mistrzem kraju został Zygmunt Pytko. A także jakiś finał (?) przy padającym śniegu, kiedy Kostek Pociejkowicz startował z ręką w gipsie. Potem zachwycałem się Zbigniewem Podleckim, bo słyszałem, że wygrał championat Europy. Kolejny idol to Antoni Woryna. To takie moje przebłyski, taki film z dzieciństwa.

Wtedy żużel to była religia dla takich chłopaków jak ja. Do szczęśliwców, którzy dostali z klubu motory i już powoli pomykali na treningach po torze, mówiło się niemal na "pan". Długi Wojtek Kamiński, Jasiu Witek, Jurek Kot mający na torze ciągle spięcia z Heniem Krawczykiem, Krzysiek "Syn Szymona" Zabawa (to od słynnego seryjnego mordercy) i jego ojciec, mechanik "Szymon", Wojtek "Biskup", "Jastrząb" Kończyło, Wojtek Augustynowicz, Henio Jasek, Rysiek "Żółty" Jany (on już miał licencję i był idolem wrocławskich kibiców), wesołek Henryk "Franek" Zieja, też już z licencją, posiadacz starego auta pt. warszawa, zwanego przez nas żółtą łodzią podwodną… Cóż to była za paczka! Po treningach na torze, obalaliśmy (nie wszyscy, np. Jasek z Kończyłą wyłamywali się i nie bardzo się wtedy do nas przyłączali) skrzynkę browca na bocznym stadioniku. Albo po godz. 18 szliśmy się z dziewczynami kąpać na basenie na Stadionie Olimpijskim. Ratownik "Gego" wyrzucał całą klientelę i zaczynało się nasze żużlowe party. "Anula", "Szkatuła" i inne koleżanki… Wtedy "Franek" Zieja ochrzcił mnie "Trupkiem", bo byłem chudy, blady i na treningach jeździłem w białej, plastikowej, szwedzkiej masce Jofamy do hokeja i motocrossu. Potem tę maskę pożyczałem na mecze Ryśkowi Janemu. A "Franek" nadawał nam wszystkim śmieszne pseudonimy.

Robert Słaboń (ojciec Krzysztofa), także już z licencją, to początkowo był okropny odludek. Potem z nim się tak mocno zaprzyjaźniłem, że nawet jeździłem z nim na zawody jako jego majster-pomagier. Zalewałem mu jawę metanolem i castrolem, zmieniałem koło itd. Okazał się świetnym kumplem. Ale i z pierwszą drużyną bywało fajnie. Bruzda, Kostka i kilku innych, to też były niezłe "wygibusy". Kiedyś zrobiliśmy sobie zakrapianą imprę w krzakach… naprzeciw klubu. Żeby nas działacze i trener nie nakryli. Potem jednak po tej biesiadzie, pomocnik mechanika zmęczony upałem (i nie tylko) przysnął w warsztacie na beczce metanolu z… jarzącym się petem w ustach. I była w klubie awantura.

Treningi szkółki odbywały się wówczas we wtorki, młodzież była też puszczana na tor w czwartki czy piątki, kiedy swoje jazdy kończyła pierwsza drużyna. Bolo "Kurczak" Gorczyca przyjeżdżał na stadion… skuterem. Sławny Trzeszkowski po powrocie z USA wpadał na treningi okazjonalnie. Wszyscy mieliśmy i mamy nadal dla niego wielki szacunek. On wtedy kończył już karierę w Sparcie, potem "uciekł" do Szwecji, gdzie był liderem Kaparny Goeteborg. Zaliczył też epizod w angielskim Swindon. Piotr Bruzda jeździł w błękitnej skórze (obecnie ma ją Jasiu Witek, mieszkający w Austrii), w pomarańczowym kasku (potem ten kask ja dostałem) i w białej chuście na twarzy. Elegancja - Francja. Stasiu Nowak, najwolniejszy taryfiarz w mieście, na torze żużlowym był za to szybki na starcie, w drugiej lidze we Wrocku przywoził komplety. Jan Chudzikowski to był żużlowy stylista. "Zenek" Kostka to z kolei błyskawica pod taśmą, a mistrzem wyprzedzanek był odważny Zyga Słowiński. Do tego Jasiu Michalak, Krzysiek Kałuża (potem także jego bratanek Marek) i inni.

Kilku z tych, o których tu piszę, Bóg już powołał do swego żużlowego klubu. Wy zresztą wiecie. Ale w mojej pamięci pozostali na zawsze... To tę Spartę kocham, to tamte lata i tamten klimat mam w sercu.

Nie udało mi się, niestety, zostać licencjonowanym żużlowcem. A nie jeździłem nawet na wakacje, tylko w upale przychodziłem do warsztatu i na podwórko przy ul. Mickiewicza, gdzie metanolem myłem motocykle. Czyściłem też buty i skóry całej drużynie. I wcale się tego nie wstydzę, a wręcz przeciwnie. Niestety, moja pierwsza jazda okazała się klapą. Jechałem 20 kilometrów na godzinę, a i tak zupełnie pogruchotałem motocykl. "Jasol" nie mógł się nadziwić: - Jak przy tak małej szybkości można było tak zmasakrować sprzęt?!

I to mi pozostało. Brak talentu, siły, umiejętności, a zwłaszcza objeżdżenia, nadrabiałem wówczas ambicją, stąd kupa za kupą. Jednak nasz surowy i wymagający trener (a zarazem główny mechanik) pan Marian Milewski uparł się i wreszcie nauczył mnie jechać pełnym gazem ślizgiem kontrolowanym przez cały łuk. Aż Jasek i Słaboń oniemieli, gdy wrócili z letniego obozu w ośrodku Oleśnicy, i zjawili się na treningu na Stadionie Olimpijskim. Było mokro, a oni w nowych kurtkach oparli się w parku maszyn o bandę. Ja zaś wkręciłem gaz i ślizgiem kontrolowanym przejechałem im przed nosem, obsypując ich szprycą. Wściekli krzyczeli potem na mnie: - Będziesz prał te kurtki! Nie mówiłeś, że już tak zasuwasz, myśmy myśleli, że ty pojedziesz na pyr, pyr i nie obsypiesz nas!

- W końcu jednak doczekasz się upragnionej licencji - pochwalił mnie pan Marian Milewski. Niestety, wkrótce po buncie drużyny, w klubie nastał nowy trener, z którym nie mogłem się już dogadać, mimo że moja jazda podobała się np. Markowi Smyle czy potem Mańkowi Bębasowi, bo na prostej wyginałem plecy w kabłąk naśladując Petera Collinsa, Chrisa Mortona czy Johna Louisa. Czasem jednak obracało mnie z wyjścia i leżałem. Do dziś przez to nie bardzo mogę klęknąć na lewe kolano. No i się zniechęciłem. Odszedłem. Potem już - w latach 90. - jako klubowy menago jeździłem na treningach z drużyną dla własnej przyjemności i żeby moi zawodnicy nie myśleli sobie, że się wymądrzam, a sam się boję wsiąść na rwącą maszynę. Dzięki naszym mechanikom i coachowi Jasiowi Ząbikowi miałem nawet swój własny motocykl z częściami po sprzęcie Ermolenki, a złośliwy "Pierr Barą" czyli Piotruś Baron, w parkingu zawierał zakłady, na którym okrążeniu będę leżał. Ale jeszcze zamierzam wystąpić w meczu amatorów (najpewniej w drużynie z Częstochowy), zaś zaprzyjaźniony ze mną pan Piotr Fijołek z częstochowskiej firmy STP szyje mi piękny kevlar, taki ładny, jakie mają rybniczanie.

Potem w Sparcie zjawili się klubie bojowy Heniu Piekarski, bracia Bębasowie "Moranowie" i inni. Wreszcie Grzesiu Malinowski. To też była silna grupa pod wezwaniem.

A lata 90. - czasy Sparty ASPRO i następnie WTS-u, gdzie byłem menago? Prezes Maciek Marcinkowski, Rysio Nieścieruk, rewelacyjny dziennikarz telewizyjny i prasowy Waldi Niedźwiecki, superspiker i supermecenas Andrzej Malicki, wspomniani wyżej "Piekarz", "Maliniak" oraz już jako majster Manio Bębas, Zbyszek Lech, Krzysiek Jankowski, Waldek Szuba, "Załucha", "Śledzik", Baron, "Łabędź", rodzinka "Protasiów", Vaszek Milik, Honza Holub i Honza Schinagl, Tesar, Topinka, Tatum, Louis, Knudsen, Bardecki, "Haju", Andrzej Zieja, Krzychu Zieliński, Mario Węgrzyk, Gieniu Tudzież, "Bogina", do tego Świderski, Jamroży, Świder, Bartek Stanek, "Ząbiki", Łoś, supermajstry: Andrzej Krawczyk, Bodzio Spólny, Alek Krzywdziński, niezmordowany działacz Lucek Korszek, niesamowity Jurek "Lipko", Andrzej Mazur i inni. Ileż fajnych wspomnień wiąże się z nimi wszystkimi! Już Wam pisałem, że pani prezes WTS Krysia Kloc (żona twórcy potęgi WTS-u Andrzeja Rusko) to kobieta anioł, choć czasem bywa oschła. Ale powiadam Wam: to tylko pozór. Tak naprawdę, ona ma złote serduszko i wielu zawodnikom w życiu sporo pomogła. Byłem tego świadkiem.

Fajnie pracowało się też w Ostrowie z Tajchertami, Jędrzejakiem, Kociembą, Krzystyniakiem, Ślączką, Latosim, Łęckim, Malechą, Loramem, Boycem, zdolnym mechanikiem Andrzejem Szczepaniakiem i innymi. Tamtejsi kibice byli wręcz nieprawdopodobni. Jakże przyjacielscy w stosunku do mnie.

Jednak powtarzam: moje serce utkwiło najbardziej w Sparcie z lat 70., kiedy zaczynałem swoją przygodę ze speedwayem. Pierwsza miłość bowiem nigdy nie rdzewieje.

Jak cudne są wspomnienia…

Dziś mój profil na "naszejklasie" grzeje się do czerwoności od miłych życzeń od kibiców z całej Polski od Tarnowa, przez Czewę, Zielonkę, Toronto po Gdańsk. A ja myślałem, że Wy mnie nienawidzicie. Do tego telefony np. od zasłużonego działacza ROW-u Rybnik Józia Cycuły, czy Mirka Ziębaczewskiego z amatorskiego Włókniarza Częstochowa, mejle od szefa GKSŻ Piotra Szymańskiego czy cudowne, wzruszające życzenia od WTS-u. I na www.SportoweFakty, także dziś spotkały mnie miłe słowa od Czytelników, w tym od jakże cenionego przeze mnie publicysty, pana Stefana Smołki. Widać, dziś dzień dobroci dla zwierząt, choć przyznam, że nie wszyscy o mnie pamiętali, a na niektórych bardzo mi zależało. Nic to, kocha się dalej.

Dziękuję PZM-otowi, GKSŻ, wszystkim klubom, "www.sportowym faktom", "Tygodnikowi Żużlowemu", ekipie magazynu "Wokół Toru" oraz redakcjom, z którymi pracowałem lub współpracowałem, za te wszystkie piękne wspólne lata. A przecież wiecie, że nie jestem łatwy. I co złego to nie ja. A raczej, niestety to ja.

Moim wiernym Czytelnikom dziękuję zaś za zainteresowanie mymi tekstami, a tych, którzy ich nie cierpią, proszę, by je polecili w ramach zemsty swoim wrogom. Pa! No to co? Po pięćdziesiątce!

Bartłomiej "Zgredzik" Czekański

PS. Sorry, że ten jubileuszowy tekścik w niektórych fragmentach jest ciut, ciut, ciut zbieżny z tym, co się ukazało w "TŻ", ale trudno za każdym razem inaczej pisać swoją historię. Ona jest jedna. No chyba, że się zmyśla, a ja nie potrafię. Zresztą, czy ja dziś mogę mieć głowę do pisania? Sami powiedzcie. I sorry, jeśli, sklerotyk, kogoś pominąłem. (Bartek Cz.)

Od redakcji:

Redakcja portalu SportoweFakty.pl składa Bartłomiejowi Czekańskiemu najlepsze życzenia urodzinowe.

Komentarze (0)